Big Brother

Gulczas, a jak leci?

Nie zmienił się. Wciąż jest niepokornym typem, który nie idzie na żadne układy ani kompromisy. Gulczas to macho o głębokim sercu, dla którego najważniejsza jest rodzina i przyjaciele z klubu motorowego Black Rider. Ostatnio specjalnie dla nich otworzył lokal.

”Oni cały czas są ze mną, nigdy mnie nie zawiedli. To dla mnie cholernie ważne” – mówi. Motory są jego pasją. Potrafi o nich rozmawiać godzinami. Podobnie o starych, wielkich samochodach z duszą. Tylko takie mu się podobają. Wielki Brat umocnił jego miłość do Pauliny, która teraz pomaga mu w prowadzeniu interesów. Jest silną, zdecydowaną i pewną swoich racji kobietą. Piotr mówi, że przez całe życie szukał właśnie kogoś takiego jak ona.

-Niektórzy twierdzą, że nie ma już dawnego Gulczasa. Mają rację?
-Moja rodzina, mama i przyjaciele mówią, że się nie zmieniłem i to jest dla mnie najważniejsze. Myślę, że mają rację. Przeżyłem tylko jeden trudny moment w lutym tego roku. Wszystko było na mojej głowie i nie dawałem sobie rady w sensie emocjonalnym. Zrobiłem się trochę zbyt nerwowy.

-Z czym sobie nie radziłeś? Z popularnością?
-Popularność to trudny temat, ale do przeskoczenia. Nigdy nie odmówiłem autografu ani zdjęcia, chociaż przy trzytysięcznym podpisie, bo i takie imprezy się zdarzają, miewam dosyć. Dobijały mnie sprawy organizacyjne. Jednego dnia musiałem być w trzech różnych punktach Polski, jeździłem na łeb na szyję i głowiłem się, co zrobić, żeby każdy był zadowolony. Od dwóch lat nie byłem na urlopie. Każdy uważa, że prowadzę super życie, że stale jeżdżę do dyskotek i na fajne imprezy. Tylko że czasami z przemęczenia leci mi krew z nosa. Ale daję radę.

-Nie jesteś już taki porywczy? Ktoś ci pomógł?
-Nie był mi potrzebny żaden psycholog. Zastąpiła go Paulina, która przeprowadziła ze mną poważną rozmowę. Uświadomiła, że niepotrzebnie się unoszę. Dotarło to do mnie, teraz wszystko jest OK.

-Jesteś zmęczony, ale coś za coś. Ponoć zarobiłeś najwięcej pieniędzy z wszystkich uczestników „Big Brother”, przebiłeś wygraną Janusza Dzięcioła?
-Myślę, że na to pytanie będę w stanie odpowiedzieć dopiero pod koniec roku. I proponuję, aby na tym zakończyć temat.

-Dlaczego? Boisz się ujawnić swoje zarobki?
-Bez przesady. Chodzi o to, że różni ludzie wiszą mi kasę. Mówimy o sporych kwotach.

-Jakiego rzędu są to pieniądze?
-Nie powiem, żeby nie drażnić innych. Zamierzam je jeszcze pomnożyć. Od dwóch miesięcy prowadzę rozmowy z producentami m.in. chipsów. Myślę, że to będzie przebój.

-Masz niezłą głowę do interesów…
-Jak sam o siebie nie zadbam, to nikt za mnie tego nie zrobi. Gdybym siedział z założonymi rękoma i liczył na propozycje, doczekałbym się emerytury. Wszyscy wyobrażali sobie, że posypią się propozycje i będą z tego miliony euro. Niestety, tak nie jest. Myślę, że w nas, uczestnikach pierwszej edycji „Big Brother”, tkwił ogromny potencjał, ale ludzie, którzy mieli zajmować się naszą karierą, nie za bardzo umieli to wykorzystać i nas wypromować. Ja się na nich nie oglądam, bo wiem, że na wszystko samemu trzeba zapracować. My z Pauliną właśnie tak postępujemy.

-To widać. Wszędzie cię pełno.
-Wszyscy mówili: wykorzystaj swoje pięć minut. A to pięć minut trwa już, odpukać w niemalowane, przeszło rok. Przez ten czas m.in. napisałem książkę, nagrałem z Gosią Ostrowską kawałek „Śmierć w dyskotece”, wystąpiłem w teledysku, dałem parę koncertów. Nigdy do głowy by mi nie przyszło, że będę śpiewał przed siedmioma tysiącami ludzi. To wszystko jest po prostu niewiarygodne. No i jeszcze była wielka przygoda, czyli
film pod tytułem „Gulczas, jak myślisz?”.

-Zagrałeś też w filmie „Yyyreek!!! Kosmiczna nominacja”. Zdaniem niektórych to kompletna szmira. Nie przeszkadzają ci takie opinie?
-Drugi film rzeczywiście nie jest najlepszy, ale cóż – była okazja do zarobienia pieniążków, więc trzeba ją było wykorzystać. Teraz piszę scenariusz do fajnej komedii. Pomysł oparty jest na gagach. Prowadzę już wstępne rozmowy z producentem.

-I będziesz teraz scenarzystą?
-Nie żartuj. Nie jestem tak wszechstronnym gościem jak Leonardo DaVinci, nie umiem pisać scenariuszy. Ja daję tylko zarys. Od rozpisania poszczególnych scen i dialogów są fachowcy.

-Gdy byłeś w Domu Wielkiego Brata, nie każdemu podobały się twoje odzywki, wielu oskarżało cię o chamstwo. Często spotykasz się z taką oceną?
-Może ze dwie czy trzy osoby powiedziały otwarcie, że mnie nie lubią, ale po krótkiej rozmowie i tak zmieniły zdanie.

-Fanki w dalszym ciągu cię nachodzą?
-Teraz już rzadziej. Ale wcześniej całe stada wyśpiewywały piosenki pod moimi oknami. Przysięgam. W domu, w którym się urodziłem, klatka schodowa została pozapisywana różnymi wyznaniami od góry do dołu, dostawałem też kilogramy listów. Jak jestem gdzieś w Polsce, wciąż odczuwam nie malejącą popularność. Wczoraj byłem w Łodzi i nie mogłem spokojnie przejść ulicą.

-Fanki piszczą na twój widok, aktorzy chcą się zaprzyjaźnić, wartkim nurtem płynie do ciebie kasa. Tak wygląda megasukces?
-Kiedyś uważałem, że sukces można przypisać komuś, kto na niego zapracował. Ale teraz patrzę na to inaczej. Bo jeśli ktoś twierdzi, że on jest aktorem, a ja nikim, mówię: „OK, człowieku. To wejdź do telewizora i niech cię ogląda dziesięć milionów ludzi. Zrób tak, żeby twój film, serial czy sztuka zainteresowały tyle osób”. To, co zrobiliśmy w pierwszej edycji „Big Brother” jest alternatywną formą sztuki telewizyjnej. Druga i trzecia edycja nie potrafiły tego sukcesu powtórzyć. Poza tym nikt nie pamięta, że aby wejść do programu, trzeba było wyeliminować trzynaście tysięcy konkurentów. To nie jest proste. Po programie też nie wszystkim się powiodło. Cztery czy pięć osób jest w czołówce, ale reszta bardzo narzeka.

-A z czego jesteś najbardziej dumny?
-Dla mnie wydanie piwa „Gulczas” jest naprawdę wielką sprawą. Bo, z tego co wiem, w Europie tylko Sean Connery ma jakiś lokalny browarek. Poza tym jest już tylko piwo Zagłoba, ale przecież nie wiadomo, czy on w ogóle żył. No, a Gulczas, nie dość, że wydał piwo, to żyje i ma się dobrze.

[Anita Nawrocka, Na żywo]

Poprzedni artykułNastępny artykuł