Kawaler do wzięcia

Justyna Kurowska, zwyciężczyni „Kawalera do wzięcia”: „Jestem więźniem swojego ciała”

Justyna Kurowska | fot. Onet.pl

Miała przed sobą wiele pla­nów, ale w tyle głowy cały czas pa­li­ła się czer­wo­na lamp­ka, że może być ob­cią­żo­na ge­ne­tycz­ną cho­ro­bą. Zdro­wot­na bomba wy­bu­chła, gdy naj­mniej się tego spo­dzie­wa­ła. – Atak­sja za­bie­ra mi po­wo­li całe życie – mówi Ju­sty­na Ku­row­ska, która w 2003 roku wy­gra­ła pro­gram „Ka­wa­ler do wzię­cia”. Dla­cze­go mimo że po­ko­na­ła 25 uczest­ni­czek, ty­tu­ło­wy ka­wa­ler nie oka­zał się jej księ­ciem na bia­łym ru­ma­ku? Czy 33-let­nia Ju­sty­na za­ak­cep­to­wa­ła swój obec­ny stan zdro­wia?

 Justyna Kurowska | fot. Onet.pl
Justyna Kurowska | fot. Onet.pl

– Ju­sty­no, życie cię nie roz­piesz­cza i od naj­młod­szych lat, co chwi­lę wy­sta­wia na cięż­ką próbę.
– Rze­czy­wi­ście, może się tak wy­da­wać, że moje życie nie na­le­ży do ła­twych. Mia­łam 10 lat, gdy moja mama zmar­ła. Była po­waż­nie chora i mimo że długo wal­czy­ła ze swo­imi cho­ro­ba­mi pod okiem spe­cja­li­stów w szpi­ta­lu, nie udało jej się wy­grać. Byłam dziec­kiem, ale pa­mię­tam ją bar­dzo do­brze. Zaraz po jej śmier­ci mu­sia­łam za­opie­ko­wać się moim ojcem, który za­cho­ro­wał na atak­sję rdze­nio­wo-móżdż­ko­wą. Cho­dzi­łam jesz­cze do szko­ły pod­sta­wo­wej i w sumie byłam zdana sama na sie­bie, bo moja star­sza sio­stra Olim­pia wy­je­cha­ła z ro­dzin­ne­go Szcze­ci­na na stu­dia do Słup­ska.

– Dla taty zre­zy­gno­wa­łaś z dzie­ciń­stwa?
– Przez całą pod­sta­wów­kę nie po­je­cha­łam na żadną szkol­ną wy­ciecz­kę, bo tata nie mógł zo­stać sam. Do domu je­dze­nie przy­no­si­łam ze szkol­nej sto­łów­ki. Panie ku­char­ki pa­ko­wa­ły mi obiad do ba­nia­ków. Tylko week­en­dy były chwi­lą, że mo­głam od­po­cząć, bo przy­cho­dzi­ła do nas sio­stra mo­je­go taty i po­ma­ga­ła mi w do­mo­wych obo­wiąz­kach. Go­to­wa­ła, ro­bi­ła za­ku­py, sprzą­ta­ła.

– Gdy zaj­mo­wa­łaś się tatą, do­wie­dzia­łaś się, że atak­sja jest cho­ro­bą ge­ne­tycz­ną i sta­no­wi za­gro­że­nie rów­nież dla cie­bie?
– Cho­ro­ba za­bi­ła mo­je­go tatę, gdy miał 37 lat. Byłam wów­czas szes­na­sto­lat­ką. To wtedy zo­rien­to­wa­łam się, że ja rów­nież mogę w przy­szło­ści mieć pro­ble­my ze zdro­wiem, bo atak­sja za­pi­sa­na jest w ge­nach. Cały czas biłam się z my­śla­mi, że będę nie­peł­no­spraw­na jak tata. Z dru­giej stro­ny wie­rzy­łam bar­dzo mocno, że będę taka jak moi ró­wie­śni­cy, czyli zdro­wa. To było strasz­ne pa­trzeć na to, jak mój tata kom­plet­nie pod­da­je się cho­ro­bie, mimo że miał wszyst­ko, a co naj­waż­niej­sze – bli­skie osoby, które opie­ko­wa­ły się nim i pie­lę­gno­wa­ły go. Po jego śmier­ci szyb­ko mu­sia­łam stać się jesz­cze bar­dziej sa­mo­dziel­na, za­cząć za­ra­biać, żeby się utrzy­mać. Nie mia­łam już ni­ko­go, kto mógł mi pomóc. Za­rów­no ja, jak i moja sio­stra je­ste­śmy chore. Tyle, że ja się nie pod­da­ję, a Olim­pia prze­sta­ła już wal­czyć o sie­bie.

– Ty nie masz za­mia­ru pod­dać się?
– Nie. Mo­gła­bym już jeź­dzić na wózku, bo mam spore kło­poty z po­ru­sza­niem się, ale jak tylko mogę, sta­ram się cho­dzić przy po­mo­cy moich opie­ku­nów. Nigdy nie usią­dę na wózek. Zło­ży­łam sobie taką obiet­ni­cę i jej do­trzy­mam.

– Dla­cze­go tak bar­dzo bro­nisz się przed wóz­kiem?
– Bo się tego wsty­dzę. Kie­dyś po­je­cha­łam na wózku zro­bić za­ku­py, był to pierw­szy i ostat­ni raz, gdy po­ru­sza­łam się za jego po­mo­cą. Bar­dzo źle się czu­łam, że nie cho­dzę o wła­snych si­łach. Wów­czas po­wie­dzia­łam sobie, że do­pó­ki je­stem w sta­nie jako tako się po­ru­szać, będę cho­dzić, choć­by nie wiem co. Moja sio­stra nie­ste­ty usia­dła już na wózek. Ma męża i syna, więc ma się nią kto zająć. Ja nie mam ni­ko­go i nie mam dzie­ci. Nigdy nie chcia­łam wią­zać się z kimś na dłu­żej, a już tym bar­dziej być matką. Dziś nawet jeśli po­ja­wił­by się we mnie in­stynkt ma­cie­rzyń­ski, nie mo­gła­bym zajść w ciążę, bo to po­gor­szy­ło­by tylko mój stan zdro­wia.

– Chyba tak do końca nie jest to praw­dą, że chcia­łaś być wiecz­ną sin­giel­ką. Zgło­si­łaś się prze­cież do pro­gra­mu „Ka­wa­ler do wzię­cia”!
– (śmiech) Nie za­po­mnę tego do­świad­cze­nia do końca życia. To był rok 2003 rok. Wy­je­cha­łam do mojej cioci na Śląsk, a w trak­cie po­by­tu u niej strasz­nie się nu­dzi­łam. Pew­ne­go dnia w te­le­wi­zji zo­ba­czy­łam re­kla­mę, że sta­cja TVN po­szu­ku­je dziew­czyn do no­we­go pro­gra­mu. Nie za­sta­na­wia­jąc się zbyt długo, wy­sła­łam SMS-a. Od­dzwo­nio­no do mnie z za­pro­sze­niem na ca­sting do War­sza­wy. Po­je­cha­łam na eli­mi­na­cję, które od­by­wa­ły się przed trze­ma re­ży­se­ra­mi show. Gdy wy­szłam z prze­słu­cha­nia, nie wie­dzia­łam, czy mi się udało i czy za­kwa­li­fi­ko­wa­łam się dalej. Na szczę­ście po kilku ty­go­dniach po­in­for­mo­wa­no mnie, że będę uczest­nicz­ką „Ka­wa­le­ra do wzię­cia”. Bar­dzo się ucie­szy­łam!

– I wy­je­cha­łaś wraz z in­ny­mi dziew­czy­na­mi do RPA, aby wal­czyć o serce Bar­to­sza Oko­wi­te­go…
– Pro­gram wy­glą­dał zu­peł­nie ina­czej niż w te­le­wi­zji.

– Gdy Bar­tosz pytał cie­bie: „Czy przyj­miesz ode mnie tę różę?”, na two­jej twa­rzy za każ­dym razem ma­lo­wa­ła się ra­dość. To było wy­re­ży­se­ro­wa­ne?
– Na­praw­dę za­du­rzy­łam się w Bart­ku. Bar­dzo po­do­ba mi się typ męż­czy­zny, który dba o sie­bie. Przy­go­da w RPA była bar­dzo fajna, ale po po­wro­cie do Pol­ski oka­za­ło się, że ka­wa­ler chciał zła­pać kilka srok za jeden ogon. Po na­szym po­wro­cie z na­grań pro­gram emi­to­wa­no w te­le­wi­zji już mie­siąc. Sława i po­pu­lar­ność ude­rzy­ła Bart­ko­wi do głowy. Oka­za­ło się, że jest zu­peł­nie inny niż w pro­gra­mie. Po­ka­zał się w nie­ko­rzyst­nym świe­tle, zu­peł­nie się mną nie in­te­re­so­wał i lek­ce­wa­żył, a ja po­czu­łam do niego miętę. Wi­docz­nie nie wy­star­cza­łam mu na tamtą chwi­lę.

– Zła­mał ci serce?
– Nie, ale roz­cza­ro­wa­łam się nim. Może gdy­bym wal­czy­ła o jego uwagę, mia­ła­bym szan­sę na mi­łość. Ale nie wal­czy­łam.

– Do­sta­łaś ja­kieś szcze­gól­ne pro­po­zy­cje po emi­sji „Ka­wa­le­ra…”?
– Za­pro­po­no­wa­no mi sesję do ma­ga­zy­nów: „Play­boy”, „CKM” i „Maxim”. Grzecz­nie wów­czas po­dzię­ko­wa­łam, bo chcia­łam iść w zu­peł­nie innym kie­run­ku, nie chcia­łam mieć roz­bie­ra­nej sesji, którą mo­gło­by zo­ba­czyć pół Pol­ski. Szcze­rze? Dziś tro­chę ża­łu­ję, bo nikt mi już tego nie za­pro­po­nu­je, a ja mia­ła­bym przy­naj­mniej pa­miąt­kę po mojej prze­szło­ści w po­sta­ci pięk­nych zdjęć. Była też ne­ga­tyw­na stro­na udzia­łu w „Ka­wa­le­rze…”. Jeden z ta­blo­idów wy­dzwa­niał do mnie, wręcz się nade mną pa­stwił, wy­py­tu­jąc o in­tym­ne szcze­gó­ły i pi­kant­ne plot­ki zwią­za­ne z Bart­kiem, ale ro­bi­łam wszyst­ko, żeby się w to nie dać wkrę­cić.

– Dziś wzię­ła­byś udział w pro­gra­mie raz jesz­cze?
– Cho­ciaż spo­tka­ło mnie roz­cza­ro­wa­nie, bez za­sta­no­wie­nia zgło­si­ła­bym się do „Ka­wa­le­ra…” jesz­cze raz. Lubię robić sza­lo­ne rze­czy. Chcesz przy­kład? Bra­łam udział w wy­bo­rach Miss Wo­je­wódz­twa Za­chod­nio­po­mor­skie­go. Po­chwa­lę się, że do­szłam do etapu, w któ­rym zna­la­zła się tylko piąt­ka uczest­ni­czek! (śmiech)

– Ju­sty­no, czte­ry lata po pro­gra­mie wy­da­rza się rze­cz, która zmie­nia całe twoje życie. Za­czy­nasz mieć pro­ble­my z kon­cen­tra­cją i pew­ne­go dnia prze­cho­dząc na pa­sach prze­wra­casz się na pro­stej dro­dze…
– Po tym zda­rze­niu jeden mój zna­jo­my zwró­cił mi uwagę, że może po­win­nam zba­dać się na atak­sję. W grud­niu 2006 roku po­je­cha­łam na ba­da­nia krwi do War­sza­wy. Po­bra­no ode mnie prób­ki, które na­stęp­nie wy­sła­no do Lon­dy­nu. Cze­ka­łam dwa mie­sią­ce na wy­ni­ki. W lutym 2007 roku po­je­cha­łam jesz­cze raz do War­sza­wy ode­brać wy­ni­ki badań. Ich wynik mnie nie zdzi­wił. Oka­za­ło się, że mam atak­sję.

– Ta wiadomość spadła na ciebie jak grom z jasnego nieba?
– Nie wal­czy­łam z tą in­for­ma­cją, ale przy­ję­łam ją do wia­do­mo­ści. Oczy­wi­ście, mia­łam chwi­le za­ła­ma­nia, ale nie trwa­ły za długo, bo gdy tylko za­czy­na­łam się za­ła­my­wać, mó­wi­łam do sie­bie: „Weź się w garść!”. Nie mo­głam po­zwo­lić sobie na to, żeby cał­ko­wi­cie się za­ła­mać, bo byłam zdana wy­łącz­nie na sie­bie. Nie wiem, skąd wzię­ła się we mnie taka siła. Dużo osób ki­bi­cu­je mi, mam masę przy­ja­ciół, któ­rzy są ze mną i trzy­ma­ją mocno kciuki. Moż­li­we, że to dzię­ki nim nie po­pa­dam w roz­pacz.

– Ta cho­ro­ba jest nie­ule­czal­na?
– Nie ma le­kar­stwa na atak­sję. Radzę więc sobie z nią w inny spo­sób. Dwa razy w ty­go­dniu przy­cho­dzi do mnie tre­ner, a moja przy­ja­ciół­ka jeź­dzi ze mną na re­ha­bi­li­ta­cję, wy­jeż­dżam do sa­na­to­rium. Choć sta­ram się robić co w mojej mocy, z roku na rok jest coraz go­rzej. Rok temu mo­głam jesz­cze sprzą­tać: od­ku­rzać, myć okna, zmie­niać po­ściel. Dziś mogę je­dy­nie zro­bić pra­nie i pra­so­wać, ale bar­dzo się męczę tymi czyn­no­ścia­mi. Dla­te­go przy­cho­dzi do mnie pani, która sprzą­ta miesz­ka­nie. Je­stem więź­niem swo­je­go ciała. Mam pro­ble­my z kon­cen­tra­cją, coraz wię­cej rze­czy za­po­mi­nam. Dzię­ki temu, że je­stem pod­opiecz­ną Fun­da­cji Ava­lon, wiele osób po­ma­ga mi, bo wpła­ca pie­nią­dze na moje konto lub od­da­je jeden pro­cent z po­dat­ku. Z ze­bra­nych fun­du­szy wy­star­czy­ło na te­ra­pie ko­mór­ka­mi ma­cie­rzy­sty­mi w Chi­nach i Indii. Każ­de­go ina­czej ata­ku­je ta cho­ro­ba, więc cięż­ko stwier­dzić, co może pomóc. Po wi­zy­cie w Chi­nach mia­łam mo­ment po­pra­wy, prze­sta­łam się jąkać i mar­z­nąć zimą. Po In­diach nic mi się nie po­lep­szy­ło. Ma­rzy­łam, żeby tylko wró­cić już do Pol­ski. Czu­łam się go­rzej, bar­dzo wy­mio­to­wa­łam po za­bie­gu, który sam w sobie jest bar­dzo nie­przy­jem­ny i bo­le­sny, bo po­le­ga na tym, że w krę­go­słup wbija się cho­re­mu igłę. Po­kła­da­łam duże na­dzie­je w tym spo­so­bie le­cze­nia, ale nie wy­szło. Trud­no.

– Masz po­czu­cie nie­spra­wie­dli­wo­ści?
– Życie nie jest spra­wie­dli­we, ale w cięż­kich chwi­lach bar­dzo po­ma­ga mi Bóg. Dużo się do niego modlę i roz­ma­wiam z nim. Nasze roz­mo­wy do­da­ją mi otu­chy. Po­go­dzi­łam się z cho­ro­bą, ale nie ma dnia, żebym za­po­mnia­ła. Wiesz dla­cze­go? Bo nigdy nie daje mi o sobie za­po­mnieć. Jed­ne­go dnia czuję się le­piej, a in­ne­go go­rzej. Atak­sja jest taką ko­le­żan­ką, któ­rej nie lu­bisz, ale jakoś nie mo­żesz ze­rwać z nią kon­tak­tu.

– Czemu w trak­cie cho­ro­by prze­pro­wa­dzi­łaś się ze Szcze­ci­na do Łodzi?
– Po pro­gra­mie Szy­mo­na Ho­łow­ni, w któ­rym udzie­li­łam wy­wia­du i opo­wie­dzia­łam o cho­ro­bie, zgło­sił się do mnie Ja­nusz i do­ło­żył do te­ra­pii 35 ty­się­cy zło­tych. Do­kład­nie tyle bra­ko­wa­ło mi, żeby uzbie­rać pełną sumę na moje le­cze­nie w In­diach. Bar­dzo się za­przy­jaź­ni­li­śmy i gdy mój stan po­gor­szył się do ta­kie­go stop­nia, że nie mo­głam sama miesz­kać, za­py­ta­łam go, czy mogę u niego za­miesz­kać. Zgo­dził się. Ja­nusz dał mi jeden pokój w swoim miesz­ka­niu i do­sto­so­wał go do moich po­trzeb. Je­stem mu bar­dzo wdzięcz­na, bo był zu­peł­nie obcą osobą, która za­cho­wa­ła się nie­zwy­kle.

– Ta hi­sto­ria wy­da­je się wręcz nie­re­al­na!
– (śmiech) Ale jest jak naj­bar­dziej praw­dzi­wa.

– Jak wy­glą­da­ło­by twoje życie, gdy­byś była zdro­wa?
– Cięż­ko mi po­wie­dzieć. Gdy byłam zdro­wa, chcia­łam zo­stać ste­war­de­są. Uwiel­bia­łam uczyć się ję­zy­ków. Skoń­czy­łam fi­lo­lo­gię an­giel­ską. Pra­co­wa­łam jed­nak w ap­te­ce jako der­mo­kon­sul­tant­ka. Bar­dzo lu­bi­łam tę pracę, ale mu­sia­łam z niej zre­zy­gno­wać, bo nie byłam już w sta­nie dłu­żej pra­co­wać. Mia­łam wiele ma­rzeń, któ­rych nie udało mi się zre­ali­zo­wać i już się nie uda. Ale nie roz­pa­czam! Po­że­gna­łam się z nimi i już nawet nie pa­mię­tam, o czym ma­rzy­łam.

– Krę­pu­je cię to, że na ulicy lu­dzie zwra­ca­ją na cie­bie uwagę?
– Mam to w nosie. Czę­sto brano mnie za osobę pod wpły­wem al­ko­ho­lu, bo mówię nie­wy­raź­nie i nie cho­dzę pro­sto, tylko chwie­ję się na boki. Gdy ktoś się na mnie pa­trzy, zu­peł­nie go igno­ru­ję. Ale nie ozna­cza to, że wsty­dzę się swo­jej nie­peł­no­spraw­no­ści. Mam nawet le­gi­ty­ma­cję osoby nie­peł­no­spraw­nej i zero trud­no­ści z po­ka­za­niem jej lu­dziom.

– A pa­mię­tasz sie­bie z „Ka­wa­le­ra…”?
– Nie pa­mię­tam, chcia­ła­bym obej­rzeć każdy od­ci­nek tego pro­gra­mu, żeby do­kład­nie przy­po­mnieć sobie to, co się tam dzia­ło. Ja w ogóle mało co pa­mię­tam. Cho­ro­ba za­bie­ra mi nie tylko spraw­ność fi­zycz­ną, ale rów­nież wspo­mnie­nia. W sumie… Cho­ro­ba za­bie­ra mi wszyst­ko, całe moje życie. Ty nawet nie wiesz, jak bar­dzo chcia­ła­bym być zdro­wa, bo się bar­dzo męczę. Sta­ram się być opty­mist­ką, ale nie udaje mi się każ­de­go dnia mieć sze­ro­ki uśmiech na twa­rzy i nie my­śleć o swo­jej sy­tu­acji. Na szczę­ście spo­ra­dycz­nie, ale jed­nak zda­rza­ją się dni, że cały dzień spę­dzam w pi­ża­mie w domu, nic nie robię, a w gło­wie kłę­bią mi się ciem­ne myśli.

– Ju­sty­no, ale w two­jej sy­tu­acji jest prze­wrot­nie coś do­bre­go. Atak­sja za­bie­ra ci też złe wspo­mnie­nia, także jest w tym całym nie­szczę­ściu pier­wia­stek cze­goś na­praw­dę po­zy­tyw­ne­go.
– Wiesz, że ja nigdy tak o tym nie po­my­śla­łam? Rze­czy­wi­ście, to chyba je­dy­ny po­zy­tyw­ny aspekt mojej sy­tu­acji. Teraz będę o atak­sji my­śleć w ten spo­sób. Dzię­ku­ję.

Prze­ka­zu­jąc 1% po­dat­ku lub da­ro­wi­znę FUN­DA­CJI AVA­LON z do­pi­skiem Ku­row­ska, 652 po­ma­ga­cie mi Pań­stwo żyć ak­tyw­nie i wspie­ra­cie mnie Pań­stwo w moich co­dzien­nych zma­ga­niach.
Nr konta: 62 1600 1286 0003 0031 8642 6001; pro­wa­dzo­ne przez: BNP Pa­ri­bas Bank Pol­ska S.A.

[Rozmawiał W. Krajewski, Kobieta.onet.pl]

Poprzedni artykułNastępny artykuł