-Przypuszczam, że pana praca z zawodnikami nie ogranicza się do pobytu z nimi w trakcie realizacji programu.
-Uczestniczyłem w powstawaniu większości reality show, kręconych w Polsce, więc teraz mogę wykorzystać zgromadzoną wiedzę. W psychologii istnieje pojęcie „otwartego doświadczenia”. Chodzi o typ osobowości, w której ludzie poszukują kolejnych doznań, przygód. Wszystko, co dla nas wydawałoby się przerażające i powodowało zapalenie się przysłowiowego „czerwonego światła”, u nich wyzwala adrenalinę i chęć dokonania czegoś. Szukaliśmy ludzi, którzy mieliby jak najdalej przesuniętą tę granicę. Opracowałem procedurę castingu. Rozmawialiśmy z wszystkimi i wszyscy wypełniali testy (kandydaci musieli też przejść pomyślnie testy sprawnościowe). Doboru dokonywaliśmy nie pod kątem indywidualności, ale przydatności w budowaniu zespołu. Zastanawialiśmy się, kto jaką rolę może pełnić w grupie i dopasowywaliśmy kolejne osoby do kolejnych elementów układanki. Wszystko po to, żeby interakcje między uczestnikami były równie barwne, jak wykonywane przez nich konkurencje.
-W jakim stopniu udział w takim programie wpływa na osobowość człowieka? Nie uwierzę, że nie pozostawia żadnego śladu.
-Patrząc z perspektywy innych reality show, w których realizacji uczestniczyłem, myślę, że ten program jest dla uczestników czytelny. Każdego dnia mają do wykonania kolejne zadania. To powoduje, że pojawia się wysoki stopień koncentracji, a następnie, gdy wracamy do obozu, jej spadek. W innych tego typu programach, kiedy zawodnicy są zamknięci w jednym miejscu i właściwie cały czas obserwowani, czasem jest trudniej. Nie występuje wtedy ten moment wyciszenia się. Cały czas praca przebiega na wysokich obrotach, ponieważ czujemy obecność kamer. W „Granicach Strachu” jest moment, kiedy dają z siebie wszystko, a później się wyciszają.
-Kiedy nie udało się czegoś wykonać i zawodnik odpada, jakie przeważają odczucia: żal, że nie udało się sprostać wyzwaniu, czy smutek spowodowany koniecznością zakończenia rywalizacji?
-Ci ludzie potrafią przegrywać. Grają po to, żeby grać, a nie żeby wygrać. W przypadku odpadnięcia pozostaje żal spowodowany tym, że dalej już nie można występować, a przed nimi byłoby na pewno jeszcze sporo fajnych konkurencji. Kiedy rozmawialiśmy z uczestnikami, większość mówiła, że nie przyjechała dla nagrody, ale żeby się sprawdzić, zbadać własną granicę strachu, przeżyć przygodę. W przypadku innych programów proporcje bywały odwrotne.
-Można oczywiście w pewien sposób określić granice strachu, ale czy nie ma w tym pewnej sztuczności? Ktoś wykona jedno zadanie, ale może nie wykonać innego. Jakaś granica zawsze pozostanie.
– Jakaś na pewno zawsze pozostanie, ale w dużej mierze można ją sobie uzmysłowić. Jak już powiedziałem, ci ludzie mają bardzo daleko przesunięte granice myślenia o czymś, że jest niebezpieczne. Na początku, kiedy zadawaliśmy pytanie: „Czego się boisz?”, większość odpowiadała: „Niczego”. Jeszcze nie zetknęli się z sytuacjami, w których mogliby się bać. Teraz albo sami uczestniczą w konkurencjach, w których odczuwają strach, albo widząc kolegę w akcji nagle zaczynają sobie zdawać sprawę, że coś może być przerażające.
-Zdarzyło się panu kiedyś interweniować w którymś z programów?
-Na szczęście nie. Poza tym jestem psychologiem społecznym, a nie terapeutą. To oznacza, że nie zajmuję się wyciąganiem ludzi z trudnych sytuacji. Doświadczenie i umiejętności pozwalają mi na postawienie diagnozy. Jeśli zachodzi konieczność, wtedy ściąga się odpowiednich specjalistów. Moja rola polega na opisywaniu sytuacji. Dla uczestników stanowię w pewien sposób „wentyl bezpieczeństwa”.
[To & Owo]