Wyprawa Robinson 2004

Rozmowa z Hubertem Urbańskim

-Widzowie emocjonują się „Wyprawą Robinson”, a Pan już wie, kto wygrał.
-Wiem. Ale nie mogę powiedzieć, bo musiałbym zapłacić stacji spore odszkodowanie. Nie mówiąc już, że szefowie TVN mieliby do mnie uzasadniony żal.

-Uczestnicy programu walczyli o przetrwanie na bezludnej wyspie. Pan też spał na piasku?
-Nie, ja oczywiście miałem swój apartament – jaccuzi, klimatyzacja…

-A bez żartów?
-Miałem jednoosobowy pokój w bungalowie. I karaluchy w łazience. Trzeba było mieć w ręce grubą gazetę i po zapaleniu światła natychmiast te karaluchy eksterminować. Po tygodniu takiego traktowania ustępowały, bo to inteligentne stworzenia.

-„Wyprawa Robinson” to największe przedsięwzięcie telewizji TVN. Od czasu Milionerów hula Pan po świecie niczym Tony Halik, zarabia dobre pieniądze… Ile castingów Pan zaliczył, zanim wygrał ten do Milionerów?
-Uuu, było ich tyle, że straciłem rachubę. Chodziłem na nie tak mechanicznie, jak się chodzi na obiad do restauracji. Zaliczałem wszystko, co było – castingi do reklam, talk-show, teleturniejów… Pierwszy wygrałem pod koniec studiów na PWST, choć wtedy nie wolno było studentom grywać w reklamach. A ja śpiewałem po rosyjsku w reklamie nożyków do golenia.

-A co Pan przegrał?
-Startowałem do kilku znanych programów, ale żebym ja pamiętał ich nazwy…

-Nie wierzę, że Pan zapomniał.
-Już sobie przypomniałem. Byłem w finałowej dwójce castingu na prowadzącego program „Na każdy temat” w Polsacie, po śmierci Andrzeja Woyciechowskiego. Siedzieliśmy wraz z Mariuszem Szczygłem w studiu zbudowanym w jakimś starym kinie i mieliśmy oddzielne przesłuchania. No i Mariusz wygrał.

-Bolało?
-Nie, po pierwsze nie wiedziałem, jak ten program będzie wyglądał po śmierci Woyciechowskiego, a po drugie nie wiedziałem, kim jest Mariusz Szczygieł.

-Przegranie castingu to wstyd?
-Nie, gdyby tak było, to większość aktorów już dawno musiałaby się z tego wstydu spalić. Castingi polegają na tym, żeby na końcu usłyszeć: proszę nie dzwonić, my zadzwonimy. I ta rytualna formuła oznacza, że nikt nie zadzwoni. Chodzi się bez emocji – w 99 przypadkach na sto telefon milczy.

-Kto z Panem przegrał w Milionerach?
-Oni tak robili te castingi, że w korytarzu minąłem tylko Tomasza Tomaszewskiego. I wiem, że on startował. Ale kto jeszcze? Casting był taki sam, jak do większości programów – większość chętnych przychodziła z ulicy, ale była też lista znanych osób, które producenci podobno brali pod uwagę. I na tej liście byli m.in. Janusz Gajos, Janusz Weiss, Wojciech Mann… ale nawet nie wiem, czy ci panowie o tym wiedzieli.

-Po Milionerach musi Pan startować w castingach?
-Nie, nie muszę już udowadniać, że podołam kolejnym zadaniom. Mogę przekonywać, ubiegać się o jakiś program, ale nie przechodzę castingów. To jest mój przywilej, z którego korzystam. Pracuję w TVN, bo TVN chce mieć właśnie Urbańskiego, a nie kogoś innego.

-Najdroższa produkcja TVN oznaczała również najwyższe honorarium?
-Rzeczywiście, to jedno z wyższych w mojej karierze.

-Michał Wiśniewski miał być Pana przeciwieństwem. Po programie „Jestem, jaki jestem” z gwiazdą Ich Troje, Pana wizerunek się zmienił. Internauci nie przebierali w słowach, a Pan im odpowiadał, że ma to gdzieś.
-Bo to prawda. Internet to jeden wielki śmietnik, gdzie się znajdzie trochę sensownych rzeczy, ale i cała masa bełkotu.

-Kto musiałby powiedzieć, że Urbański zrobił błąd, żeby Pan się przejął?
-A to jest trudne pytanie…

-Może telefon do przyjaciela?
-Chyba nie mam takich autorytetów, których zdanie przyjąłbym bez dyskusji. Z niektórymi natomiast mogę podyskutować.

-Jedyny autorytet to oglądalność?
-Byłbym hipokrytą, gdybym mówił, że oglądalność jest mało ważna. Przecież pracuję w komercyjnej stacji. Wszyscy wolą robić program, który jest ważny i oglądany, niż paprocha, który idzie w poniedziałek o szóstej rano. Ja jestem komercyjny i nie mam ambicji, żeby być niekomercyjny.

-W sieci piszą już nie tylko to, że Urbański to bufon, ale że już go jest za dużo.
-To zabawne, bo nie pamiętam, bym przez ostatnich kilka lat występował w danym sezonie w więcej niż, jednym programie.

-Ale każdy z nich był flagowym okrętem stacji.
-No to w takim razie nie mam się czego wstydzić! To jest chyba taki zarzut, że jakkolwiek by było, to będzie źle. Te zarzuty spływają po mnie równie szybko, jak uwagi na temat mojej bufonady.

-Wojewódzki wycofał się z trzeciej edycji „Idola”, by publiczność od niego odpoczęła. Teraz jego powrót będzie wydarzeniem. „Milionerzy” też mają szansę na taki powrót.
-Tak Pan myśli? No to możemy sobie tylko ręce podać. Jak Pan potrafi przekonać moich szefów, żeby „Milionerzy” wrócili, to Pan ma u mnie dobry obiad.

-Pan próbował i się nie udało?
-Tak, ale to nie są przecież moje kompetencje. Ja mogę w trakcie towarzyskich rozmów namawiać do tego, ale sam nie sprawię, że program wróci. To prezes Walter jest od polityki tej stacji i jakąś politykę prowadzi. Ja się przed szereg nie pcham, ale jak się mnie Pan prywatnie pyta, to mówię, że bardzo chciałbym znowu robić „Milionerów”, bo zeszli z ekranów przy wysokiej oglądalności i stali się programem kultowym. I nie jest to moja nieskromność – ten program był dobry przede wszystkim swoim formatem. Gdyby wrócił, to dałbym sobie prawą rękę uciąć, żebym to ja prowadził.

-Póki Pan prowadzi najbardziej hitowe programy w najpopularniejszej stacji komercyjnej, to ja Pana rozumiem. Ale łaska szefa na pstrym koniu jeździ.
-To prawda, może zdarzyć się dzień, kiedy wydam się komuś zbyt ograny, za stary albo za brzydki. No i wtedy pohandlowanie czymś z życia prywatnego rzeczywiście będzie pomysłem na wzbudzenie zainteresowania sobą. Ale można też równie dobrze zmienić branżę. Owszem, telewizja to ścieżka przeze mnie wydeptana, ale nie jedyna.

[Rozmawiał Krzysztof Szwałek, Kulisy]

Poprzedni artykułNastępny artykuł