Nazwijmy rzeczy po imieniu. Zachęcony popularnością „Big Brother” Jerzy Gruza postanowił najwyraźniej wykorzystać finansowo sytuację.
Zrobił więc błyskawicznie film przeznaczony przede wszystkim dla miłośników tego programu (od 4 do 9 milionów potencjalnych odbiorców). Dlatego zaproponowana w tym filmie przez reżysera formuła nie powinna specjalnie dziwić. Jaki adresat, taki film. Chaotyczna fabuła tego „dzieła” zbudowana więc została z maksymalnie uproszczonych sensacyjno-romansowo-obyczajowych wątków, które rozgrywają się oczywiście w atrakcyjnym miejscu (Mazury) i czasie (wakacje).
Nieskomplikowane postacie w filmie grają aktualni bohaterowie masowej wyobraźni robiący w show-biznesie i polityce. A więc przede wszystkim jedenastu uczestników zakończonej w czerwcu pierwszej polskiej edycji „Big Brother”, kilku profesjonalistów od rozrywki (Janusz Rewiński, Rudi Schuberth i Radosław Pazura), panowie Lepper i Rutkowski oraz sam reżyser, który przyprawił sobie wąsik (cha, cha, cha), wypowiada pozbawione sensu kwestie i puszcza do nas oko, udając, że niby ma do tego wszystkiego dystans. Całość podlana jest dodatkowo dużą ilością rozebranych panienek, modnych ostatnio motocykli, popijaniem piwska, mordobiciami i chwytami zerżniętymi z reality-show. „Artystyczny” rezultat tej czysto komercyjnej operacji mógł więc być tylko jeden: nudna, trywialna i pozbawiona stylu żenująca chałtura, która budzi wyłącznie niesmak. Podobnie zresztą jak i jej telewizyjny odpowiednik, czyli „Big Brother” właśnie. Ciekawe, jak to się będzie teraz sprzedawało i na ile spełnią się finansowe kalkulacje producentów tego żałosnego gniota.
[Gazeta Wyborcza]