Big Brother 2

Historia Irka Grzegorczyka

Rolnik Irek Grzegorczyk po 66 dniach w Domu Wielkiego Brata opuścił go w swoim stylu – absolutnie kosmicznie. Z Sękocina trafił do szpitala, pod opiekę psychiatrów. Sąsiadom ze wsi Koło przed wyjazdem do Warszawy zapowiedział jednak, żeby się niczemu nie dziwili. Teraz uważają, że bał się przegrać z Jurkiem, więc swoje wyjście… po mistrzowsku wyreżyserował.

Trzydziestolatek z Lubuskiego od pierwszej chwili okazał się największym z całej dwunastki ekscentrykiem. Grał w krykieta jajkami, chadzał w nocnej koszuli, a szlafmycę zamieniał na niemowlęcą czapkę z nausznikami – wszystko to ze sklepu, który otworzyli z żoną dwa tygodnie przed startem programu. Współmieszkańców doprowadzał do pasji zachowaniem i kontrowersyjnymi żartami, widzowie go lubili, bo miał wdzięk i chyba jako jedyny w drugiej edycji mówił to, co naprawdę myślał. Aż do tamtego popołudnia, gdy zaczął zasłaniać obiektywy kamer i odkręcać z sękocińskich ścian mikrofony. Następne dni spędził w szpitalu pod opieką lekarzy i psychologów. TVN poprosił o przyjazd jego żonę, Ewę. Z nią i ich sąsiadami rozmawiamy o tym, jakim człowiekiem jest Ireneusz Grzegorczyk.

-To, co robił w Domu Wielkiego Brata, to zwykła gra. Czyste wygłupy, żeby zaistnieć. Żeby ktoś zwrócił na niego uwagę – ocenia pan Marek Sykała, sąsiad Irka z Koła. – Znam go od lat. To normalny facet. Nie przypuszczam, żeby mu coś na głowę padło. Nie miał jak inaczej się wyróżnić. – Jak miał 25 lat, w sylwestra wykąpał się w fontannie. Szalony wyczyn, nieprawdaż? – dodaje Ewa, żona Irka. Dziś jest pewna, że na zachowanie męża bardziej niż to sobie wyobrażała wpłynęło miejsce, w którym się znalazł. – On nie znosi ograniczeń i najlepiej czuje się w polu, na otwartej przestrzeni – mówi. – Tuż przed domem ma ławkę, na której wieczorami siedzi i patrzy na znikające za horyzontem słońce.

Mama Irka, Janina Grzegorczyk, od początku przewidywała, że syn nie wygra głównej nagrody, ale sądziła, że znajdzie się w finałowej trójce. – Znam go przecież świetnie – uśmiecha się. – Uparty był zawsze i jak coś sobie postanowił, rzadko z tego rezygnował. A Irek postanowił, że Wielki Brat odmieni całe jego życie. – Uprzedzał mnie, że ma zamiar ubarwić program i że jego zachowanie może być dziwne – opowiada Ewa. – Dwa lat był prężnym i odpowiedzialnym sołtysem – dodaje pani Halina, sekretarz gminy w Brodach, która prosi o niepodawanie jej nazwiska. – Imprezy dla wsi organizował. Podatki zawsze w terminie płacił. Nie palił, nie pił, dbał o rodzinę – mówi.

Dla Wielkiego Brata Irek zostawił dwóch synów 4,5-letniego Wojtka i 7,5-letniego Michała, który właśnie szedł do pierwszej klasy. A także 14-hektarowe gospodarstwo i nie wykopane ziemniaki w polu. I nowo otwarty w wynajętym lokalu w Lubsku sklep z odzieżą dziecięcą. Towar kupili z żoną za pożyczone pieniądze. W domu jego rodziców wciąż stoją na półce trzy nie ruszone segregatory z dokumentami dotyczącymi nie załatwionych formalności. Pani Ewa wspomina, że oboje jak zaczarowani śledzili pierwszą edycję „Big Brothera”. I oboje chcieli wziąć udział w eliminacjach do drugiej. Marzyli o wielkich pieniądzach. – Dziś sądzę, że ja w Sękocinie dopiero bym pokazała, co to znaczy zrobić show. Ale przed jego wyjazdem oboje trzęśliśmy się jak galareta. Ja zaczynałam tęsknić, on myślał już tylko o programie.

Pierwsze dwa lata życia Irek spędził w Kole, ale później jego rodzice przenieśli się do bloków w Lubsku. Wciąż jednak odwiedzali gospodarstwo dziadka. Irek poszedł do technikum rolniczego, a kiedy dziadek zmarł – przejął po nim ziemię. Znajomi się dziwili, bo lubił miasto i zabawę, a w towarzystwie uchodził za wodzireja. Lubsko nie jest duże. Z Ewą, uczennicą technikum gastronomicznego, znali się z widzenia. – Był wesoły, ale wrażliwy i dobry – Ewa do dziś wspomina zabawę w nieistniejącej już knajpie „Wenus”. Tamtą noc przetańczyli tylko ze sobą. – Wyglądało, że umie sobie w życiu radzić – dodaje Ewa. – Miał piękne plany. Chciał się dorobić. Po pół roku wyznał, że chciałby mieć ze mną syna. Pasowało mi takie życie.

Ślub wzięli w 1993 roku, on kończył właśnie 23 lata, ona była dwa lata młodsza. Na wesele zaprosili 150 gości. Potem Ewa zamieszkała z mężem w Kole. Dziś uważa, że to był ich jedyny błąd. Z początku powodziło im się nieźle. Irek kupił 70 prosiaków, trzymał też krowy. Zamiast siać samo żyto, jeden hektar przeznaczył pod truskawki. Sąsiedzi pukali się w czoło, ale trzy lata później za sprzedane owoce kupił sobie nowy samochód i jeszcze zostało na remont domu. Już wtedy mówił o sobie, że jest rolnikiem-akrobatą, bo żeby związać koniec z końcem, wciąż przerzuca się z jednej uprawy na inną. Świnki sprzedał już dawno. Truskawki nie szły, więc posadził porzeczki. Latem słońce przygrzało i przyschły. Zwiększył więc uprawę ziemniaków i… posadził choinki. Za kilka lat będzie je sprzedawał na święta. Wybierał się do Irlandii. Siostra, która opiekuje się tam dziećmi i uczy się angielskiego, miała mu załatwić pracę na wsi. – Zaczęliśmy chyba żyć od końca – zastanawia się teraz Ewa. – Za duży ciężar wzięliśmy na barki. Remont i urządzanie domu, żeby był wygodny i wyglądał jak domy w mieście. Te wszystkie kredyty… Teraz mieszkam u swojej mamy. Mimo że mąż starał się stworzyć mi w Kole jak najlepsze warunki, nie czuję się tu szczęśliwa. Ale damy sobie radę. Jak wtedy, gdy dla Irka zrezygnowałam ze studiów i trochę tego żałowałam. On mnie kocha i ja jego też. Tej miłości i Wielki Brat nie zniszczy.

[Przyjaciółka]

Poprzedni artykułNastępny artykuł