Agent

16 lat od pierwszej edycji „Agenta”: rozmowa z Piotrem Szyszko

Uczestnicy programu "Agent" | fot. Remigiusz Małecki, archiwum prywatne

W październiku minęło 16 lat, odkąd na antenie TVN zadebiutował pierwszy sezon „Agenta”. Jednym z uczestników był Piotr Szyszko, który teraz – po latach od zakończenia widowiska – ujawnia kulisy programu.

Realizacja pierwszej edycji „Agenta” miała miejsce latem 2000 roku, a castingi do formatu rozpoczęły się kilka tygodni wcześniej. Jak to się stało, że Piotr znalazł się w programie? Jak zdradza sam zainteresowany w rozmowie przeprowadzonej dla agenttvn.blogspot.com, o jego udziale w show zaważyła namowa ze strony kolegi.

– Muszę przyznać się do tego, że tak naprawdę namówił mnie kumpel. Żeby było śmieszniej, to był kumpel z TVN. Znaliśmy się z czasów, kiedy obydwaj mieszkaliśmy w Opolu. Wiedział, że lubię różnego rodzaju wyzwania, chętnie biorę w nich udział. Zresztą wspólnie uczestniczyliśmy w wielu tego typu zmaganiach, na przykład w paintballu organizowanym przeze mnie. Właśnie ten kolega doszedł do wniosku, że planowany program to coś dla mnie. Zresztą on nieco więcej o nim wiedział, co nie oznacza, że dużo. Ja nawet nie zauważyłem reklam w telewizji, zresztą nigdy nie zwracałem uwagi na podobne ogłoszenia, bo nigdy na serio nie brałem pod uwagę możliwości wzięcia w czymkolwiek udziału lub wygrania czegokolwiek – mówi Piotr.

– Kolega nie miał możliwości, by wpłynąć jakkolwiek na mój los na castingach, jedynie wiedział, że szykuje się coś, co może mnie zainteresować i próbował mnie zmobilizować do wysłania zgłoszenia. Dla świętego spokoju odpowiedziałem, że wyślę w wolnej chwili, zrobiłem nawet zdjęcia i… olałem sprawę. Doszedłem do wniosku, że nie chce mi się pisać długiego listu zgłoszeniowego, zadzwoniłem do kolegi do Warszawy i poinformowałem go, że nie wyślę zgłoszenia, bo nie zdążę. Było to dzień przed upływem terminu nadsyłania zgłoszeń, więc faktycznie nie było szans, by moje zdążyło dotrzeć na czas. Okazało się jednak, że mój znajomy będzie w Opolu, więc głupio mi było i w końcu ten list napisałem. Kolega zawiózł go do telewizji, złożył w recepcji, a za dwa lub trzy dni dostałem telefon, abym zgłosił się do Krakowa. Później gdzieś dojrzałem jedną reklamę szykowanego programu w telewizji, faktycznie była ona dość tajemnicza i nie za bardzo było wiadomo, o co w tym programie będzie chodzić. Nie przeszkadzało mi to jednak, bo nawet nie zakładałem, że ja udam się na tę wyprawę. Podchodziłem do tematu na luzie i to chyba był powód sukcesu. Pojechałem na casting nie nastawiając się w ogóle na pozytywne rozstrzygnięcie. Potem okazało się, że byliśmy wybierani według jakiegoś klucza – musiał być jeden policjant lub żołnierz, musiała być gospodyni domowa, musiała być businesswoman, musiał być emerytowany ktoś… Tak mieli zaplanowane w scenariuszu – różni ludzie, z różnych środowisk i zawodów spotykają się ze sobą i nie tylko walczą o pieniądze, ale też ścierają się ze sobą. Chodziło o to, by zrobić show, interesującą rzecz – wspomina proces castingu Szyszko.

Jak mówi, przy realizacji show zastosowano daleko posunięte środki ostrożności. – On jako dźwiękowiec nie mógł znaleźć się w grupie realizatorskiej jadącej do Francji, bo był z Opola i ja też byłem z Opola – a pierwotnie miał pracować przy programie. Robiono wszystko, aby nie było jakichkolwiek przecieków, by ktoś przez kogoś czegokolwiek się nie dowiedział i by nikt nie miał jakiegokolwiek wpływu na moje decyzje i przewidywania w programie. Choć nikt poza mną i nim nie wiedział, że my się znamy, postanowiono zastosować środek zapobiegawczy i tylko jeden z nas dotarł do Francji.

– Kolega nie znał szczegółów programu, więc jedyne, o czym wiedziałem przed wylotem, a o czym nie wiedzieli inni, to docelowe miejsce, do którego się udajemy. Nic poza tym. Ta informacja była o tyle pomocna, że wiedziałem, iż nie muszę pakować butów narciarskich, co na przykład zrobił Romek. Raczej spodziewałem się, że latem nie będziemy we Francji jeździć na nartach. Miałem więc ciut łatwiej, jeśli chodzi o przygotowanie ekwipunku, co potem jednak i tak większego znaczenia nie miało, bo pierwszego dnia kazali nam się przepakować do malutkich plecaczków, więc część rzeczy trzeba było zostawić. Dawało to przedsmak tego, że będą się działy różne rzeczy i wszystkiego się można spodziewać – dodaje Piotr.

Szyszko nie wiedział, w jakiej przygodzie dane mu będzie wziąć udział. – W pierwszym zmaganiu, kiedy pojawiły się helikoptery, zaczęło do nas częściowo docierać, w czym my tak właściwie bierzemy udział, z jakim rozmachem przygotowywany jest program. Wcześniej dowiedzieliśmy się, że będziemy odpadać, że wśród nas jest Agent… Idea programu mówiła wszem i wobec, że kto lepiej typuje Agenta, ten wygra. Sugerowano nam też, by udawać Agenta, bo im bardziej na siebie ściągniesz podejrzenia, tym bardziej odciągniesz je od Agenta. Okazało się, że była to kompletna nieprawda. Zastosowanie takiej taktyki na przykład przez Liwię spowodowałoby jej natychmiastowe odpadnięcie – zresztą późniejsza zwyciężczyni programu była bliska wyeliminowania już w pierwszym odcinku, miała tyle samo błędnych odpowiedzi co Wojtek, który ostatecznie wyciągnął czerwone piórko, utrzymała się tylko dzięki lepszemu czasowi. Dlaczego dla Liwii taka taktyka okazałaby się zabójcza? Bo kilka odpowiedzi na pytania dotyczące osoby będącej Agentem, między innymi przedział wiekowy, były takie same zarówno w przypadku typowania Agnieszki jak i Liwii. Dlatego też gdyby na siebie ściągnęła podejrzenia i wszyscy typowali by ją jako Agenta, a ona kogokolwiek innego niż Agnieszka, od razu by ją wywiało z programu – mówi Piotr.

Uczestnicy programu "Agent" | fot. Remigiusz Małecki, archiwum prywatne
Uczestnicy programu „Agent” | fot. Remigiusz Małecki, archiwum prywatne

Gdy uczestnikom kazano oddać wszystkie pieniądze i telefony, dało to uczestnikom do zrozumienia, że w każdej chwili mogą zostać zaskoczeni przez producentów. – Oni nam wszystko zapewniali, więc tak w zasadzie własne pieniądze były nam tam potrzebne jak dziura w moście. Jednak sam fakt, że takie zdarzenie miało miejsce sugerowało, że będzie ciekawie i że możemy być co parę chwil czymś zaskakiwani. I tak faktycznie było – a to helikopter, a to zadanie w kukurydzy – wspomina Szyszko.

Początkowo uczestnicy nie odnosili sukcesów w zadaniach, a po trzech konkurencjach na koncie mieli zgromadzone jedynie 2 tys. złotych. Zdaniem Piotra pierwsze zadanie, w którym zawodnicy mieli odnaleźć miejsce, w którym przebywali Jerzy i Liwia, było nie do wykonania. – Dostaliśmy trzy godziny na jego wykonanie. Umówiliśmy się, że po upływie półtorej godziny spotkamy się wszyscy w jednym miejscu, w jakimś miasteczku i dalej razem powędrujemy. Sam lot helikopterem trwał chyba z 45 minut, Danka, która dotarła może z 45 minut przed upływem trzech godzin, była mocno zdziwiona stwierdzeniem, że jej grupa spóźniła się na miejsce wspólnego spotkania i w ogóle nie przyjmowała tego do wiadomości. Założyła, że chodzi nie o półtorej godziny z wyznaczonego czasu, a o półtorej godziny marszu, w ogóle nie biorąc pod uwagę faktu, że przecież czas płynął już podczas przelotu helikopterem. Zostało nam więc mniej niż godzinę, a nasze urządzenia wskazywały, że jesteśmy jeszcze daleko od celu, więc jasne stało się, że bez samochodów w wyznaczonym czasie do niego nie dotrzemy. A przecież nawet nie wiedzieliśmy, gdzie brakująca dwójka się znajduje – opowiada Piotr.

Szyszko mówi także o przyczynach niepowodzenia w wykonaniu zadania na polu golfowym. – Znaliśmy się krótko, każdy o pozostałych uczestnikach wiedział niewiele, więc zadanie nie poszło nam przede wszystkim dlatego, że nikt nie mógł zadziałać w sposób racjonalny. Ocenialiśmy siebie nawzajem po swojemu, bez jakiegoś głębszego sensu. Zarówno do golfa jak i pytań dobierane były osoby na chybił trafił – uważa. – Na początku każdy miał pretensje do każdego o wszystko. Nawet, gdy ktoś coś spier…ł, to miał o to pretensje do innych. Winni byli wszyscy, tylko nie prawdziwy winowajca. We wspomnianym wcześniej golfie wszyscy bali się wziąć udział, więc ostatecznie na pole golfowe udali się Kuba, który nigdy nie miał kija w ręku i Iza, która podobno jakąś styczność miała. Tak to zadanie spier…i, że zamiast zarobić, to żeśmy jeszcze dopłacili – wspomina Piotr.

W końcu jednak grupa znalazła porozumienie, choć nie obyło się bez problemów. – Trzeba było coś z tym zrobić, jakoś inaczej podejść do tematu. Wówczas, co było dla mnie miłym zaskoczeniem, Danka – bardzo charyzmatyczna burmistrz, która zawsze miała rację, nawet jeśli jej nie miała – powiedziała: koniec, decyzje podejmuje człowiek, który ma największe doświadczenie w takich akcjach. Wskazała mnie. Faktycznie, jako jedyny miałem jakiekolwiek doświadczenie, jeśli chodzi o podobne wyprawy. W wyborze lidera chodziło też o to, by jedna osoba podejmowała decyzje, a reszta się podporządkowała – mówi Piotr. – W między czasie potworzyły się animozje w naszej grupie. Była święta inkwizycja przeciwko Jurkowi, czyli Iza, Izolda i Danka. Wiedzieliśmy, że dzielą nas na grupy, trzeba było więc dokonywać takich podziałów, żeby w grupach nie było sprzeczek, niesnasek i by nie utrudniały one wykonywania zadań. Nawet pilnowałem, by podczas podróży samochodem Jurek nie siedział w tym samym pojeździe z dziewczynami. Tego nie było za bardzo w telewizji widać, kamera nie zawsze nam towarzyszyła, pokazano tylko sytuację podczas śniadania z Izoldą i Jurkiem – mówi Szyszko.

Odpowiedni dobór w pary miał zwłaszcza znaczenie w zadaniu wykonywanym na polu kukurydzy. – Wiedziałem, że poza Liwią nikt nie może znaleźć się w parze z Jurkiem. Jedna para była więc już niejako od razu poza wszelką dyskusją. Wiedziałem też, że Izolda dość dobrze dogaduje się z Kubą, więc powinno im się dobrze ze sobą współpracować. Co do Danki, wiedziałem z kolei, że jest kobietą apodyktyczną i musi mieć w parze kogoś równie mocnego. Wydawało mi się, że dzięki temu będzie nam się nieźle współpracować, co oczywiście okazało się błędnym założeniem, bo kilka razy wprowadziła mnie na łowczych, którzy mnie jednak ulgowo potraktowali… Do ogarnięcia były dwie sprawy: po pierwsze trasa, po drugie łowcy. Danka prowadziła mnie trasą, w ogóle nie zaprzątając sobie głowy łowcami, co było przerażające… Idę korytarzem, widzę łowcę, więc spierdzielam, a ona mi każe wracać. Więc ja wracam myśląc, że przeprowadzi mnie inną trasą, a ona w ten sam korytarz mnie wpuszcza… Labirynt to była fajna sprawa, ale moim zdaniem zadanie było nie do wykonania – uważa Piotr.

Innym zadaniem, które budziło obawy uczestników co do jego pomyślnego wykonania, był skok na bungee. Jedną z osób, która miała wówczas problem z wykonaniem konkurencji i bała się skoczyć, była Izolda. – Izolda od początku do końca była w strachu, ale też spietrana z barierki przy pierwszym podejściu zeszła Iza. I bardziej bałem się, że to właśnie Iza nie skoczy, bo była nieprzewidywalna. Gdy widziałem, jak wycofuje się z barierki, trochę mnie zmroziło. Inaczej było z Izoldą, która się bała, ale wiedziałem, że przy dużej pracy nad nią, można z niej coś wycisnąć – wspomina Szyszko.

Dodaje, że po powrocie z wyprawy przyjrzał się, jak wyglądało wykonanie zadania w kilku zagranicznych edycjach. – Zauważyłem jedną prawidłowość: w każdej z nich na początku skakali ci, którzy mieli ochotę. Na koniec zostawali najbardziej strachliwi. Nie dość, że i tak się te osoby bały, to jeszcze ta presja w międzyczasie urosła do ogromnych rozmiarów. Myśmy zrobili inaczej. Ja jako jedyny już wcześniej skakałem, wiedziałem więc jaki to będzie stres. Starałem się więc wypchnąć te bojące się osoby, jakoś im pomóc się przełamać, po to, by skoczyła grupa, a nie aby skakać samemu dla siebie i nie martwić się o innych – mówi Piotr.

Uczestnicy programu "Agent" | fot. Remigiusz Małecki, archiwum prywatne
Uczestnicy programu „Agent” | fot. Remigiusz Małecki, archiwum prywatne

To jednak nie spodobało się producentom programu. – Taka różnica była przynajmniej w tamtych czasach: inne społeczeństwa funkcjonowały inaczej. Każdy może się ładnie uśmiechał, ale interesowało go tylko to, co z nim związane. Być może dla programu to było fajne, ale myśmy zaczęli to zmieniać i to spowodowało, że realizatorzy mieli problem. Zdaje się, że pracowali przy „Agencie” Szwedzi i Duńczycy, którzy nie mogli zrozumieć, dlaczego mamy gdzieś Agenta i zamiast zajmować się nim i rywalizacją między sobą, współpracujemy. Grupa potrafiła zapłacić za kolegę, by mógł się spotkać z dziewczyną, jeden drugiemu oddał zielone piórko… Tego w żadnym kraju wcześniej nie było, tylko Polacy tak się zachowywali. Myśmy się ze sobą jednak tak zżyli, że każde odejście kogoś z grupy to był dramat – opowiada.

Podczas skoków na bungee do historii przeszedł okrzyk Piotra: „Na pohybel”. – „Na pohybel” pojawiało się w różnych innych akcjach, nawet jak już mnie nie było. Zostawiłem nie tylko okrzyk, ale też żółtą koszulkę lidera… Zdecydowaliśmy, że jeśli osoba wskazana jako lider odpadnie z programu, wybrany zostanie nowy, który przejmie tę koszulkę i ją założy, jako symbol przewodnictwa. I tak się stało, w tej koszulce pojawił się zarówno Kuba jak i Remek. Wracając do okrzyku: zadziałałem spontanicznie, po prostu wyrwało się z młodej piersi i poleciało – zdradza Piotr.

– Nawet po programie, gdy się spotykaliśmy i wracaliśmy do tych wszystkich zdarzeń, zaczęliśmy operować zwrotami, które padły w programie. Nikt nam niczego nie narzucał, wszystko co padło z naszych ust było nasze, autorskie. Biało-czerwone barwy wymalowane na twarzach to też był nasz pomysł. Farby kupiliśmy za pieniądze, które dostaliśmy pierwszego dnia na tzw. drobne wydatki. Flagi podczas skoku na bungee to też nasz pomysł. Nikt ich nam nie dał przed skokiem – pozostały one z wcześniejszego zadania, które odbywało się poprzedniego dnia, a więc zorganizowanie polskiego wieczoru. Kuba skoczył z jedną flagą, ja z drugą, bo akurat były tylko dwie flagi. Czegoś takiego nikt wcześniej z ekip hiszpańsko-belgijsko-holendersko-szwedzkich, a więc w krajach, gdzie już program wcześniej się pojawił, nie zrobił – mówi.

Jak dodaje Piotr, w ich edycji nie było żadnych prób ingerencji w to, co uczestnicy mają powiedzieć lub jak się zachować. – Podobno w kolejnych edycjach były już różne sugestie. My od początku do końca działaliśmy według uznania, nikt nie ingerował w nasze zachowanie. Trzeba jednak dodać, że nasze wypowiedzi były nieco manipulowane: choćby puszczano tylko fragment sugerujący to, co chcieli realizatorzy. Chodziło też o to, by trochę więcej niepewności zasiać wśród telewidzów – opowiada.

Producenci starali się budować napięcie wśród widzów programu poprzez odpowiedni montaż. Często widzom nie ujawniano, kogo uczestnicy typują na Agenta. Dlatego też wyciągnięcie przez niektórych graczy czerwonego piórka często wywoływało niedowierzanie. Czasem zszokowani byli również sami uczestnicy, którzy byli przekonani, że poprawnie typują Agenta. Piotr wspomina, że sam był bardzo zawiedziony, gdy ze swojej koperty wyjął czerwone piórko. – Zawód i żal, niemal załamka. Skoro ja na sto procent wiedziałem, że to Jurek, a oni mi do koperty czerwone piórko włożyli… To było ogromne zaskoczenie, uczucie zawodu i żal do siebie i całego świata. Mocno mnie to chwyciło. Wszystkiego się spodziewałem, ale nie myślałem, że to moja kolej, skoro wiedziałem, że Agentem jest Jurek – mówi Szyszko.

Po odpadnięciu z programu Piotr żałował też, że nie udało mu się wziąć udziału w zadaniu z wjazdem na górę rowerami. – Gdybym był wówczas jeszcze w programie, myślę, że wjechalibyśmy na górę – uważa.

Tak się jednak nie stało, bo Piotr nieprawidłowo wytypował Agenta. Jak do tego doszło, że Piotr był tak mocno przekonany, że to Jerzy jest Agentem? – Fakt pierwszy: nikt nic nie wiedział, nawet o miejscu docelowym, do którego lecimy, a on miał na sobie szelki we francuskich barwach. Patrzę na lotnisku, a on w tych czerwono-biało-niebieskich szelkach. Myślę sobie: czy to może być zbieg okoliczności? Druga sprawa: przyjeżdżamy na lotnisko, po czym okazuje się, że jednej osobie coś zniknęło z plecaka. Komu? Jurkowi… A przecież Agent ma cały czas mieszać, przeszkadzać. Pytałem, co mu zginęło, nie chciał powiedzieć. Później się okazało, że miał jakieś kamyki, które mu ktoś podarował, i to właśnie one zniknęły. Kolejna sprawa: spałem z nim w pokoju, zaglądałem mu do buta, by poznać, jaki ma numer, bo na teście było nawet pytanie, jaki numer buta nosi Agent. Jak byk było napisane 42. Gdy go potem zapytałem o numer, odpowiedział, że 41. Myślę sobie: „Wprowadzasz mnie gościu w błąd”. Co najgorsze: w pierwszym zadaniu, na które ruszyliśmy śmigłowcami, w mojej grupie była Agnieszka, która załatwiła nam pojazdy do centrum pewnego miasta, w którym mieliśmy się wszyscy spotkać… To od razu odsunęło od niej podejrzenia – opowiada Piotr.

Piotr zdradza, że część z jego znajomych to właśnie jego typowała na Agenta. – To było naturalne. A gdy odpadłem, uknuli teorię, że pożegnałem się z programem, bo byłem za dobry. To było śmieszne, bo zadecydował ślepy los, a raczej odpowiedzi na pytania, ale znajomi i fani wiedzieli lepiej. Gdy odpadłem, mieli ogromny żal, że mnie wyrzucili z programu – mówi.

Uczestnicy programu "Agent" | fot. Remigiusz Małecki, archiwum prywatne
Uczestnicy programu „Agent” | fot. Remigiusz Małecki, archiwum prywatne

Piotr zdradza też, że jego eliminacja wywołała niemały popłoch wśród producentów. – Po moim odpadnięciu okazało się, że pozostało tylko trzech facetów. Wojtek, Romek i ja odpadliśmy już na początku programu i wśród realizatorów zaczęło się pojawiać okrutne przerażenie, bo gdyby choć jeszcze jeden facet odpadł, nie miałby kto wykonywać zadań, a było przecież potem trochę zadań sprawnościowych, jak chociażby rowery… Po trzecim odcinku nastąpił telefon do Warszawy, bo obawiano się, że program może się sypnąć – zdradza.

Mimo obaw, realizacja show zakończyła się bez przeszkód. W kulminacyjnym momencie uczestnicy dowiedzieli się, kto jest zwycięzcą, kto jest przegranym, a kto Agentem. Agnieszka, która przez czas trwania programu pełniła niewdzięczną rolę Agenta, na koniec usłyszała brawa ze strony uczestników. – Myślę, że były one dla niej ważne. Źle się czuła psychicznie, niczym zdrajczyni. Podbudowaliśmy ją w ten sposób, daliśmy do zrozumienia, że nie mamy o to żalu, bo to była jej rola w programie – opowiada Piotr. – Swoją drogą ja bym bardzo chętnie odgrywał rolę Agenta, nie miałbym żadnych skrupułów – dodaje.

Jak mówi Piotr, do dziś zdarza się, że na ulicy jest rozpoznawany jako uczestnik „Agenta”. – Zwłaszcza jeśli podjeżdżam w nowe miejsce, albo spotykam nowe osoby, głównie w wieku nieco ponad 20 lat, słyszę: O, ty z „Agenta” jesteś – mówi Piotr. Jednak zdobyta w show popularność miała też czasem swoje negatywne skutki. – Przychodziłem na przykład do Urzędu Skarbowego, czy też załatwiałem inne sprawy urzędowe i sprawę, którą normalnie załatwiało się w kwadrans, ja załatwiałem 45 minut, bo pół godziny musiałem opowiadać o „Agencie” – wspomina Piotr.

Jednak większych nieprzyjemności Piotr doświadczył na planie realizacji show „Ekspedycji” dla telewizji TVN. – Edward Miszczak zaprosił mnie do ekipy, która przygotowywała program „Ekspedycja”, podczas którego spotkałem się z dziwnym traktowaniem mojej osoby i dziwnymi sytuacjami, które miały miejsce na planie podczas realizacji programu. Może przyjdzie jeszcze czas, by o tym szerzej opowiedzieć – mówi.

Piotr zdradza też, że do dziś niezbyt dobrze wspomina realizację epilogu do pierwszej edycji „Agenta”. – Jedna z uczestniczek, Małgosia, była sympatyczną dziewczyną, ale nie do tego programu. Miała jakiś problem, który objawił się właśnie w Krakowie. Otóż dotarła na dworzec, po czym na tym dworcu utknęła. Miała problem, żeby się w ogóle z niego ruszyć. Realizatorzy w ogóle to olali. Trzeba było im niemal siłą przemówić do rozsądku, by wsiedli w samochód i ją przywieźli z tego dworca. Owszem, mocno dbali o to, co miało znaczenie dla programu, ale olewali inne kwestie, co mnie mocno ubodło. Zaprosili ją do programu, powinni się więc nią zainteresować – uważa Piotr.

Piotr nie ma też pozytywnej opinii o reaktywowanej wersji „Agenta” z udziałem celebrytów, którą stacja TVN pokazała wiosną tego roku. – Dla mnie to żenada. Ciągle tylko, liny, liny, liny… monotonia. Naprawdę, żeby pozjeżdżać sobie na linie nie trzeba wyjeżdżać do RPA, można było to samo zrobić na jurze krakowsko-częstochowskiej. Zero dramaturgii, zero klimatu, celebryci promowali się kosztem TVN – twierdzi Szyszko.

Obecnie Piotr jest zadowolony ze swojego życia i faktu, że może realizować się zawodowo. – Cały czas robię to, co lubię, a przy okazji zarabiam. (…) Organizowałem różnego rodzaju spotkania paintballowe, quady, teraz zaś na przykład organizuję raftingi i tym podobne wyprawy. (…) Organizowałem wyprawy będące połączeniem raftingu i kanioningu na Bałkanach. Ostatnio natomiast byłem w Gruzji i w przyszłym roku planuję taką wyprawę zorganizować w tym kraju. (…) Co poza tym? Zrealizowaliśmy z Anią Guzik cztery odcinki programu „Heerro” na Ukrainie, byłem z Martyną Wojciechowską na Mont Blanc, Kilimandżaro czy Saharze. Te ostatnie wyprawy co prawda były wyjazdami bardziej prywatnymi, ale odbyły się dzięki kontaktom nawiązanym podczas pracy w TVN – opowiada Piotr.

– Dodam jeszcze, że w najbliższym czasie będzie w TVP pokazywany mój przejazd z Gruzji do Polski samochodem z czasów drugiej wojny światowej. (…) Informacje z wyprawy będzie też można znaleźć na Facebooku: profil Heerro – dodaje. – Jeśli ktoś chciałby przeżyć przygodę połączoną z ekstremalnymi wyzwaniami, niech zajrzy na stronę www.heerro.com, tam znajdzie szczegóły dotyczące wypraw – zachęca Piotr.

[na podst. wyp. P. Szyszko udzielonych dla agenttvn.blogspot.com]

Poprzedni artykułNastępny artykuł