Talent shows

O kulisach programów talent-search show: „Żaden producent nie pozwoli, by ktokolwiek miał wpływ na to, kto wygra jego program”

Ile prawdy tkwi w programach talent-search shows? | fot. Thinkstock

Kilka tygodni temu na łamach tygodnika „Wprost” została opublikowana historia osoby, która pracowała na planie jednego z popularnych programów rozrywkowych typu talent-search show. Czy widzowie mają jakikolwiek wpływ na przebieg programu i wybór zwycięzcy? Czy cokolwiek do powiedzenia mają jurorzy? O pięciu zasadach objaśniających jak w rzeczywistości wyglądają reality shows możecie przeczytać w dalszej części tekstu.

Ile prawdy tkwi w programach talent-search shows? | fot. Thinkstock
Ile prawdy tkwi w programach talent-search shows? | fot. Thinkstock

Zatrudniam się przy jednym z telewizyjnych reality show. Chcę zobaczyć, jak naprawdę powstają najpopularniejsze polskie programy. Na początku pewne wyjaśnienie: z tego tekstu czytelnik się nie dowie, przy którym konkretnie reality show pracowałam, ani czego dotyczył mój program. Nie powiem też, dla której telewizji powstawał ani nawet jak się nazywam (artykuł podpisuję pseudonimem). Już pierwszego dnia pracy musiałam bowiem podpisać zobowiązanie, że przez dziesięć lat będę milczała na temat szczegółów mojej pracy. – Gdyby cokolwiek wyciekło, nie wypłacicie się do końca życia – ostrzeżono nas niby żartem. Ale to nie do końca był żart: umowa, którą podpisuję, przewiduje ponad 300 tys. zł kary. Zmieniając zatem szczegóły, przedstawię mechanizmy, które rządzą programami typu reality show.

W pierwszych dniach mojej pracy nie dzieje się zbyt wiele. Z rozmów z bardziej doświadczonymi kolegami i koleżankami dowiaduję się jednak wielu tajemnic dotyczących tego typu produkcji. Wszyscy mi radzą, żebym już na początku wyzbyła się złudzeń. Przede wszystkim muszę zrozumieć jedno: żaden producent nie pozwoli, by ktokolwiek miał wpływ na to, kto wygra jego program. A już na pewno nie odda tej decyzji w ręce przypadkowego widza! Większość producentów traktuje swoje programy wyjątkowo ambicjonalnie i emocjonalnie.

To pewnie dlatego nerwowa atmosfera udziela się wszystkim, także mnie. – Szef jest dziś naprawdę zły, chyba w nas nie wierzy – mówi do nas konspiracyjnym szeptem asystent producenta. Wszyscy się tym przejmują. Wielu twórców tego typu programów to filmowcy, którym nie do końca się powiodło w kinie. Zaczęli więc wyszukiwać i ściągać do Polski sprawdzone zagraniczne formaty programów rozrywkowych. Trochę to ich boli, szczególnie gdy kolega z roku odbiera właśnie za granicą nagrodę za swój film.

Zasada pierwsza: wygrywa, kto powinien
Dostaję informację, że do moich obowiązków będzie należało pilnowanie infolinii. To za jej pośrednictwem widzowie głosują na swojego faworyta. A przynajmniej tak im się wydaje. Dość szybko się bowiem dowiaduję, że jeśli wyniki esemesowego głosowania nie pokrywają się z oczekiwaniami producenta, to tym gorzej dla wyników. Poszczególne infolinie są wtedy czasowo blokowane, tak aby wynik był właściwy. Moim zadaniem jest donoszenie na bieżąco „górze” informacji z wynikami na papierze. Kiedy dana infolinia jest blokowana, głosujący za jej pośrednictwem widz dostaje informację zwrotną z sugestią, że powinien wysłać ponownie SMS z powodu problemów technicznych. Zwykle kilkanaście sekund wystarcza, aby odpowiednio skorygować wynik! Wiedzą o tym producent, informatyk i ja. Kilkukrotne powtórzenie triku gwarantuje spektakularny efekt. Wygrywa ten, kto ma wygrać, a na papierze wszystko się zgadza.

Kiedy wychodzę na papierosa, dobiegają mnie oklaski i krzyki ze studia nagrań. Obwieszczono wynik. To znak, że kolejny odcinek wygrał ten, kto miał wygrać. Ta manipulacja słupkami infolinii jest oczywiście bezprawna i dzieje się poza jakąkolwiek wiedzą operatora. Jest też stosunkowo bezpieczna, bo kto udowodni, że awaria linii telefonicznej jest celowym działaniem, a nie zrządzeniem cyfrowego losu?

Zasada druga: Kontrola jurora
Codziennie mijam się z jurorami, którzy nas – pracowników niższego szczebla – w ogóle nie zauważają. Nawet po kilku miesiącach codziennej pracy nie zapamiętują naszych twarzy. Nie wiedzą, że istniejemy. To oni są gwiazdami, ale tak naprawdę nieraz są bardzo sfrustrowani. W końcu służą do maskowania manipulacji. To na nich spoczywa ciężar udowadniania, że uczestnik, mimo fatalnego występu, przechodzi dalej, bo tego właśnie życzy sobie producent. To jury musi się gimnastykować, mówić o „wielkich pokładach emocji, wrażliwości i jeszcze wielu innych cechach trudnych do zdefiniowania”, cudem znalezionych u namaszczonego przez producenta uczestnika. Jeśli widzisz pogrążoną w zadumie lożę jurorską, wiedz, że prawdopodobnie właśnie trwa burza mózgów nad tym, jak uzasadnić decyzję produkcji, z którą oni się nie zgadzają. Cały zespół pracuje na wiarygodność werdyktu, który zawsze jest przede wszystkim decyzją producenta, reżysera i stacji. Elastyczność, gotowość do współpracy i zrozumienie zasad, jakimi rządzi się telewizyjny show, ma oczywiście swoją cenę. W końcu specjaliści od śpiewu, tańca, mody, gotowania oraz celebryci, których obecność często jest pozbawiona merytorycznego uzasadnienia, zajmują jurorskie stołki za grube pieniądze. My, dokumentaliści, mamy za zadanie opiekę nad nimi. Czasem trzeba im przynieść sushi z ulubionej restauracji z drugiego końca miasta, wyprowadzić psa, zawieźć mamę na cmentarz, odebrać dziecko ze szkoły.

Niektórzy dokumentaliści grają jednak do dwóch bramek. Zdarza się, że na „swoich” jurorów zbierają haki, np. że ich podopieczny w garderobie pije alkohol albo bierze narkotyki. Jeśli w przyszłości u producenta jego notowania spadną, taka wiedza się przyda. Decyzyjność i samodzielność jurorów w wyrażaniu sądów jest mocno ograniczona. Ich umowy często zawierają zapis, że „podejmuje on decyzję w porozumieniu z producentem”. Koleżanka ma dojście do umów, pokazuje mi sumy, jakie zarabiają członkowie jury, i właśnie ten kontrowersyjny paragraf. Generalnie zasada jest taka, że im juror bardziej przypadkowy, tym bardziej podatny na wpływy. Sumy, jakie zarabiają, są zróżnicowane – od kilku do kilkudziesięciu tysięcy złotych za odcinek, ale zazwyczaj na tyle atrakcyjne, by grzecznie słuchali producenta. Narzędziem umożliwiającym sterowanie jurorami jest tzw. ucho, czyli mały głośnik, który łączy lożę jurorską z backstage’em, wozem czy reżyserką. Na tym prywatnym kanale jurorzy dostają instrukcje od produkcji jak oceniać i co mówić do kamery. W przypadku programów, które nie są emitowane na żywo, zdarza się dubel, w trakcie którego pouczony w przerwie juror mówi do uczestnika programu coś zupełnie innego niż kilka minut wcześniej. Wielokrotnie widziałam, kiedy coś, co było złe, zmieniło się na dobre. Juror zmieniał zdanie po monologu w uchu. I nikt na to nie reagował. Łącznie ze mną.

Zasada trzecia: dramat w cenie
Preferowanym uczestnikiem, a później często zwycięzcą, jest ten, którego życiorys gwarantuje pozyskanie sympatii widza. Dlatego redaktorzy i dokumentaliści tasują kadrami jak kartami w grze. Chodzi o wzbudzenie emocji. Chorzy, z patologicznych rodzin dostają plusa. Cyniczni i atrakcyjni bez traum – minusa. Kiedy pojawia się choćby przystojny, wykształcony i miły facet, reżyser mówi krótko: – A kogo on obchodzi? Kiedyś na castingu wpadła mi w ręce kartka: „W grupie uczestników niezbędni są: osoba starsza, teoretycznie bez szans, kilku lokalsów z Polski B, przystojniak/ślicznotka, ktoś mało zdolny, ale śmieszny, cwaniak, który idzie po trupach do celu, i kilka osób do odpadnięcia”. Czyli tacy, którzy zagrzeją miejsca w telewizji nie więcej niż kilka tygodni.

Ale dramatyczna historia to nie wszystko, sam bohater musi o niej umieć opowiedzieć. To już zadanie nas, dokumentalistek. Jeśli na przykład wyczujemy łzawą historię smutnego dzieciństwa jednego z uczestników, sugerujemy mu, co i jak ma mówić do kamery. Zadajemy mu to samo pytanie do skutku, aż nagra się to, czego oczekiwałyśmy. To my, dokumentalistki, urabiamy uczestników, zapamiętujemy ich słabe i mocne strony, a potem, w odpowiednim momencie, kiedy program musi obrać nowy kurs, sypiemy szefostwu wiadomościami jak z rękawa. Ten nie ma matki, może niech o tym opowie, bo ten wątek u nas jeszcze nie był eksploatowany. Albo o wygranej z rakiem we wczesnym dzieciństwie. Ważni są też uczestnicy na wylocie – najgorsi są dla programu równie ważni jak najlepsi. Chodzi o to, żeby dać im nadzieję na wygraną tylko po to, aby za chwilę odpadli. Uczestnik nieświadomy, że od początku jest w kategorii „do odpadnięcia”, skacze z radości, ma łzy w oczach. Emocje na ekranie gwarantowane. Zarówno tych, którzy mają odpaść, jak i osoby z dramatycznymi historiami trzeba odpowiednio ustawić. – Zbriefuj go! – to chyba najczęstsze polecenie, jakie słyszałam przez kilka miesięcy pracy przy reality show. Briefowanie to taka manipulacja na miękko, niby luźna pogadanka na papierosie, podczas której pada pytanie: „Co chcesz powiedzieć do kamery?”. Albo: „Doszły mnie plotki, że chcą cię zapytać o twoich rodziców. Lepiej wymyśl sobie teraz, co powiesz. Jeśli chcesz, to ja ci coś podpowiem”. Briefując uczestnika, należy w umiejętny sposób zasugerować mu, co ma powiedzieć przed kamerą. Trzeba to jednak zrobić tak, by się nie zorientował, że jest manipulowany. Czasem trzeba podejść do bohatera kilka razy i sprawdzić, czy nie zapomniał.

Zasada czwarta: uwaga na cyników i byłych
Prawdziwą zmorą produkcji są „gotowi” uczestnicy, czyli cynicy, którzy są już wychowankami programów reality. Oni wiedzą, co się sprzedaje, więc świadomie epatują poruszającymi historiami z życia, ale często, niestety, brak im talentu. Taka postać to ryzyko utraty kontroli podczas produkcji. Dlatego wypowiedzi cynika montujemy tak, by nie wypadł za dobrze. W ten sposób manipulujemy na jego niekorzyść, aby osłabić jego przekaz, bo koniec końców żaden uczestnik nie okazał się jeszcze cwańszy niż my.

Ulepieni przez talent-search show bohaterowie odchodzą zwykle w niepamięć wraz z finałem. Po zakończeniu programu nie pamiętamy już nazwisk, mylimy imiona, czasem twarze. Zostają pozostawieni samym sobie. W czasach gdy kreowanie osobowości telewizyjnych przypomina taśmę produkcyjną, nie ma miejsca na sentymenty. – Każdy bohater jest jak były kochanek, nie masz wobec niego uczuć, jedynie mgliste wspomnienia – powiedział mi kiedyś jeden ze starych wyg pracujących przy talent-search show. Większość z nich odchodzi w niebyt, niektórzy tylko dzwonią co jakiś czas do produkcji z prośbą o załatwienie jakiegoś małego „dżoba” w nowym programie albo pracy przy produkcji nowej edycji show. Sama w miesiąc odebrałam kilkanaście telefonów od zrozpaczonych starych gwiazd. Prosili mnie o pomoc w znalezieniu pracy, mieszkania albo chcieli pożyczyć pieniądze. – Nigdy nie dawaj im prywatnego numeru! – ostrzegają starsze koleżanki z produkcji.

Zasada piąta: czas to pieniądz
To, czego człowiek uczy się w telewizji, to znaczenie czasu antenowego. Decyzja o tym, kiedy uczestnik zostanie pokazany w trakcie emisji, może decydować o sukcesie kandydata lub jego przegranej. Bada się oglądalność konkurencji i sprawdza na przykład, w którym momencie programu targetowy widz skończy oglądać serial na innym kanale. Prawdopodobnie właśnie wtedy zacznie bowiem oglądać nasz reality. I dokładnie w tej minucie emitowany jest zwykle faworyt producentów! Chyba za szybko się w tych wszystkich mechanizmach zorientowałam, bo w pewnym momencie zauważyłam, że szefostwo przestaje mi ufać. Coraz częściej przydzielają mnie do pilnowania biura podczas nagrań. Jestem tam sama z ochroną, nie mam nic do roboty. Mój czas się kończy. W dniu, w którym odchodzę z pracy, na mój laptop ktoś nakleja karteczkę z wiadomością: „No i po co ci to było?”. Nikt się nie podpisał.

[„Zuzanna Kazimierczak”, „Wprost” 22/2014]

Poprzedni artykułNastępny artykuł