Wyprawa Robinson 2004

Rozmowa z Kasią Drzyżdżyk

Wydawało się, że w tym spektaklu odegra rolę dekoracyjną. Nikt nie widział w niej poważnej kandydatki do zwycięstwa w reality show TVN „Wyprawa Robinson”. Tymczasem Kasia Drzyżdżyk, 22-letnia fotomodelka z Żywca, zaskoczyła wszystkich: konkurentów, kibiców, a nawet samą siebie. I wygrała 100 tysięcy złotych.

Samo południe, prawie 50 stopni w słońcu. Czas na kolejną konkurencję w „Wyprawie Robinson”. Oparci plecami o deski uczestnicy mają jak najdłużej wytrzymać w pozycji typu alpejski narciarz: nogi zgięte w kolanach, plecy wyprostowane i, w ramach dodatkowych atrakcji, pięty oderwane od ziemi. Pięcioro finalistów walczy z bólem, z napięciem mięśni w udach i skurczem łydek. Z każdą minutą jest coraz trudniej wytrzymać, w końcu jeden po drugim osuwają się na ziemię. Tylko ona leciutko „idzie” po swoje. Kasia ustanawia rekord wyspy. Wytrzymuje dokładnie 26 minut, dwa razy dłużej niż konkurenci. Takiego wyniku nie było jeszcze w żadnej z edycji „Robinsona” na świecie. Szwedzkim kamerzystom opadają szczęki, konkurentom Kasi otwierają się oczy. „Właśnie w tym momencie zobaczyliśmy w niej przeciwnika” – mówi Lidka Wasiak. Śliczna, z pozoru niegroźna Kasia nagle okazała się demonem sportu. Nie wiedzieliśmy, że trenowała triathlon i jest tak silna. I fizycznie, i psychicznie. Przez dwie trzecie wyprawy ukrywała, do czego naprawdę jest zdolna.

Pełne zaskoczenie. W Żywcu też wszyscy są zdumieni. „Nie mieszkam w rodzinnym mieście od pięciu lat, ale Kasię pamiętam. Śliczna dziewczyna, której zazdrościło się urody i modnych ciuchów” – mówi Sylwia Zardoni, dziś fryzjerka gwiazd. „Do głowy by mi nie przyszło, że taka dziewczyna na własne życzenie wyląduje na bezludnej wyspie. A tym bardziej, że tak długo tam wytrzyma i wygra” – dodaje. Zaskoczeni są nawet ci, którzy przeszli podobną szkołę przetrwania w bardziej cywilizowanych warunkach. Zwyciężczyni „Idola” – Monika Brodka też pochodzi z Żywca i Kasię zna z widzenia. „Jej brat był barmanem w pubie Retro. Tam się spotykałyśmy” – opowiada Monika. „Te kontakty ograniczały się do wymiany: cześć, cześć. Prawdę mówiąc, Kasia miała opinię ładniutkiej fotomodelki i nikt nie zastanawiał się, czy poza urodą ma jeszcze coś do powiedzenia. Dopiero w programie pokazała, na co ją stać, że ma charakter. Bardzo jej kibicowałam” – mówi Monika. „Już nikt nie będzie oceniał mnie po wyglądzie” – mówi Kasia „Drzyżdżyk, która wcześniej w konkursie Miss Podbeskidzia zgarnęła kilka tytułów tylko za to, że jest piękna.

-Jakie to uczucie obudzić się rano bogatszą o sto tysięcy?
-Chociaż widziałam te pieniądze, ciągle nie dociera do mnie, że je mam. Że to moje pieniądze i jest ich tyle, że nie zmieściłyby się w walizce. Na razie czuję się bogatsza o doświadczenia, wrażenia, o to, co przeżyłam. Myślę, że po tym, co przeszłam, jestem dojrzalsza, bardziej opanowana i teraz poradzę sobie już w każdej sytuacji. Nie dzięki pieniądzom, tylko dzięki sile charakteru i temu, co potrafię. Wytrzymałam do końca programu, nie poddałam się w żadnej konkurencji, przeżyłam zabójczy upał i monsunową ulewę.

-Nikt cię nie podejrzewał o taką wytrwałość i taki charakter.
-Tak, tak, modelka na bezludnej wyspie. Od razu wiadomo, czego się spodziewać: będzie ładnie, ale niekoniecznie ciekawie. A tu proszę bardzo. Okazało się, że do wygrania w maratonie kucania przydała się wprawa w chodzeniu na wysokich obcasach.

-To ci pomogło. Ale ile w ogóle kosztowało cię to zwycięstwo?
-Do tej pory nie odrósł mi paznokieć u nogi. Podczas jednej z konkurencji na moją stopę spadło ciężkie wiadro z potężnymi metalowymi okuciami. Paznokieć pękł, lekarz musiał mi go zerwać. To był moment, kiedy się załamałam i chciałam nawet wracać do domu. Nie dlatego, że bolało. Bałam się, że z niesprawną nogą dalej już nie mam żadnych szans. Na szczęście przy pozostałych konkurencjach moja kontuzja nie miała znaczenia. Nawet gdy testowano naszą wytrwałość w staniu na palach.

-Na razie mówisz tylko o wysiłku fizycznym. Psychiczny też odczułaś?
-Wyjechałam do Malezji w najtrudniejszym momencie swojego życia. Dwa miesiące wcześniej, w Wielki Piątek, zmarł nagle mój tata. Na coś takiego chyba nikt nie potrafi się przygotować. Dwie godziny wcześniej rozmawiałam z nim przez telefon. Śmialiśmy się, wszystko było tak jak zawsze. Tata pracował w Warszawie, dzwoniłam do niego prawie codziennie, żeby przynajmniej posłuchać jego głosu. Był daleko, ale był. I nagle dwie godziny po naszej codziennej rozmowie okazało się, że taty już nie ma.

-Kiedy w takim momencie można wyjechać na drugi koniec świata, to brzmi to jak wybawienie? Jak szansa na to, że przynajmniej na chwilę można będzie o wszystkim zapomnieć?
-Wszyscy mnie namawiali na ten wyjazd. Powtarzali: „Tak będzie dla ciebie najlepiej. Jedź, oderwiesz się, odpoczniesz, zapomnisz”. Ale to nie jest takie proste. Po pierwsze, wcale nie było mi łatwo zostawić bliskich kilka dni po pogrzebie. Mam brata, wiedziałam, że on zaopiekuje się mamą, ale czułam, że mimo wszystko nie powinnam jechać. W Malezji rzeczywiście miałam dużo czasu na myślenie. Zdecydowanie za dużo… Dopiero tam dopadł mnie ból i tęsknota.

-Może wygrałaś tę wyprawę, bo prawdziwą walkę prowadziłaś z samą sobą. Takie przeżycie może człowieka zniszczyć, ale też czasami potrafi uodpornić na ból.
-Bez wątpienia. Jeżeli dopiero co straciło się tatę, to zmęczenie, brud i głód nie wydają się już żadną tragedią. Miałam za sobą przeżycie, po którym gorzej już być nie może.

-Tata kibicował twoim eliminacjom do Wyprawy. Co mówił?
-Kibicował? Skąd! Był przerażony, „Siaśka – tylko nie to! Możesz jechać na koniec świata na sesję, na casting, ale do dżungli? Absolutnie nie!” – mówił do mnie. Uważał, że to nie dla mnie, że się do tego nie nadaję. Przecież jestem taką estetką, uwielbiam zapachy, kosmetyki, ciuchy. I to akurat po „Robinsonie” wcale się nie zmieniło.

-Widzę, że masz nowe tipsy.
-Zaraz po zakończeniu programu rzuciłam się na kosmetyki. Odżywkę do włosów trzymałam na głowie przez całą drogę z Kuala Lumpur do domu. Dzień po powrocie do Żywca pobiegłam do fryzjera i do kosmetyczki, zabrałam się za odbudowę urody. Ale najpierw musiałam zrobić coś dla mnie najważniejszego. Pojechałam na grób taty.

-Podziękować za opiekę?
-Wszyscy mówią, że bez taty bym nie wygrała, że w zasadzie to on wygrał „Robinsona”. To pewnie dziwnie zabrzmi, ale wierzę, że to prawda. Miałam ogromny żal do Boga za to, jak nas doświadczył. Za to, że taty już nigdy nie będzie. Nie przyjdzie na mój ślub, nie pozna moich dzieci. Tata odszedł w Wielki Piątek, a wtedy niebo jest otwarte dla wszystkich. W takim dniu odchodzą tylko dobrzy ludzie. Tak powiedział ksiądz w kazaniu podczas pogrzebu. W to wierzę najbardziej i to dodaje mi sił.

-Co zrobisz z wygraną?
-Będę się dalej uczyć, studiować, tak chciałby tato. Pewnie wybiorę jakąś filologię. O pieniądze nie muszę się chwilowo martwić, ale one nie rozwiążą mi wszystkich problemów. Chcę poważnie pomyśleć o przyszłości, o tym, co będę dalej robić.

-Wcześnie zaczęłaś szukać swojego pomysłu na życie: konkurs piękności, praca fotomodelki, teraz „Robinson”. Czy to zaplanowany bieg ku karierze?
-Do śmierci taty nie myślałam o życiu w tych kategoriach. On zresztą zawsze powtarzał: „Gdzie ci będzie tak dobrze, jak w domu”. Utrzymywał całą rodzinę, niczego nam nigdy nie brakowało. Wybory miss i praca fotomodelki to była tylko zabawa. Przy okazji zarobiłam trochę pieniędzy, kupiłam samochód. Ale dopiero od kilku miesięcy poważnie zastanawiam się nad przyszłością, również finansową.

-Chcesz wyrwać się z małego miasteczka?
-W Żywcu jest bardzo pięknie i przyjemnie, to takie beztroskie życie, za którym pewnie jeszcze kiedyś zatęsknię. Ale jestem już zmęczona tym jednostajnym rytmem: szkoła, dom, jakaś sesja zdjęciowa. Dopóki miałam chłopaka, to razem z nim spędzałam czas, spotykaliśmy się ze znajomymi, coś się działo. Od półtora roku jestem sama, dzień mija za dniem, nie dzieje się nic. Weekend w Żywcu to albo dyskoteka, albo grill u znajomych. Na tym koniec atrakcji.

-Myślisz, że wielkie miasto może dać ci o wiele więcej?
-Na pewno. W Żywcu owszem, mamy piękne góry i jezioro, ale na przykład tylko jedno kino. To miasto ograniczonych możliwości. Życie płynie monotonnie, tam się nie można rozwinąć. Czuję, że muszę stąd wyjechać.

-Za chwilę posypią się pewnie atrakcyjne propozycje dla kobiety „Robinsona”. Jesteś na to przygotowana?
-Bardzo na to liczę. Mam nadzieję, że coś się ruszy. Już od stycznia chcę zamieszkać w Warszawie i tutaj spróbować swoich sił.

[Rozmawiała Anna Bimer, Gala / fot. K. Dubiel]

Poprzedni artykułNastępny artykuł