Minęło 16 lat, odkąd na antenie TVN zadebiutował drugi sezon „Agenta”. Jedną z uczestniczek była Joanna Krent, która teraz – po latach od zakończenia widowiska – ujawnia kulisy programu.
Druga edycja reality show „Agent” była realizowana w Hiszpanii. Zdjęcia do widowiska miały miejsce na przełomie września i października 2001 roku. Premiera odbyła się 30 grudnia 2001, a finałowy odcinek pokazano 10 marca 2002 roku.
Wśród osób biorących udział w formacie znalazła się Joanna Krent. Asia zgłosiła się do programu, ponieważ była zakochana w pierwszej odsłonie „Agenta”. – To był okres, gdy pracowałam w salonie Idei z kolegą Michałem, który pojawia się w prologu. Każdy poniedziałek rozpoczynaliśmy od paczki fajek i omawianiu w emocjach każdego odcinka podczas emisji pierwszej edycji „Agenta”. Byliśmy zakochani! Inne reality show to dla mnie nie było już to! W programie było wszystko, co mi się podobało: trochę aktorstwa, trochę magii i tajemnicy, kryminału, przygody. Program dla normalnych ludzi, dla wszystkich: odważnych i tych mniej – wspomina Joasia. Oglądając pierwszą edycję mówiłam: „Kurczę, chciałabym tam być”. Mój dziewięcioletni wówczas syn, Łukasz, widząc ogłoszenia o naborze do drugiej edycji, wysłał kilka SMS-ów, za co usłyszał parę ostrych słów, bo każdy kosztował chyba 9 złotych plus VAT, a więc dużo jak na tamte czasy. W odpowiedzi przyszło, że SMS został przyjęty i aby wysłać list. Pomyślałam, że to taka trochę ściema, bo pewnie mają już wybranych „swoich” ludzi. Któregoś dnia po odwiedzinach młodszego brata, który przekonywał mnie do wysłania listu, po wypiciu z nim butelki wina dla „odwagi”, napisałam chyba najpiękniejszy w życiu list. Miałam numer zgłoszeniowy coś powyżej 40 tysięcy, chcąc więc być oryginalna, do listu dołączyłam nie jedno, a dwanaście zdjęć, które przedstawiały moje życie codzienne i towarzyszące uczucia i emocje. Każde grubym markerem opisałam – na przykład „Tak płaczę”, „Tak pracuję”, „Tak kocham”. „Zawsze byłam odważnym tchórzem, szalonym człowiekiem, (…) dla którego bezludna wyspa to jakaś abstrakcja, a brak przyjaźni, ludzi i towarzystwa – powolnym umieraniem” – to fragment listu i te słowa chyba najlepiej mnie charakteryzują. (…) Widocznie ten pomysł i list „chwyciły”, bo zaproszono mnie na casting. Potem był drugi i trzeci etap i… udało się. Z przygodami, ale udało się – dodaje Asia.
Jakiego rodzaju był to „przygody”? – Na ostatni, trzeci casting zaproszono już tylko czterdzieści osób. Gdy już tam jechałam, moja mama powiedziała coś w stylu: „Asia, to jest telewizja, bądź grzeczna, schowaj swoje poczucie humoru, szczerość, cięty język”. W moim odczuciu w ostatnim etapie specjalnie zadawano różne trudne, dziwne i zaskakujące pytania, żeby zobaczyć emocje i reakcję ludzi. Psycholog prowokował. Proszono o wykonanie czegoś dziwnego, śmiesznego. A ja wbijałam paznokcie i starałam się… być grzeczna. Siedziałam spokojnie i odpowiadałam spokojnie. Nie dawałam się za bardzo sprowokować. Później dowiedziałam się od realizatorów, którzy na mnie stawiali, że dziwiono się, jak to możliwe, że osoba, którą rozpierała wręcz energia na poprzednich castingach tym razem siedzi jak zahipnotyzowana – ujawnia Joanna.
– O miejsce w gronie sześciu kobiet rywalizowałam z inną dziewczyną i to nie ja ostatecznie wygrałam. Byłam za mało „emocjonalna” i „głośna”. Choć być siódmą, na ileś tysięcy osób, to też radość, ale wtedy byłam „rezerwową” i nie było to miłe uczucie. TVN dała znać, że tak jest i tyle. Zatem nie liczyłam na wiele. W dniu wylotu ekipy Agentów do Hiszpanii, idąc do pracy modliłam się o cud. I chyba faktycznie jestem czarownicą, bo około godz. 10:30 zadzwonił telefon: „Cześć Asiu, mówi Ewa Leja. Słuchaj, mamy taki problem: jedna z uczestniczek nie mogła wylecieć z kraju, czy dolecisz do Hiszpanii?”. No jak to? Oczywiście! Samolot z Krakowa startował o piętnastej, zdążyłam jednak w krótkim czasie załatwić sobie urlop, pożegnać dzieci, spakować się i zdążyć. Później dowiedziałam się, że nie zostałam wybrana od razu do szóstki, bo na ostatnim castingu byłam za cichutką, grzeczniutką dziewczynką, a ostatecznie poleciałam ze względu na kłopoty z paszportem jednej z dziewczyn – zdradza Asia.
Z informacji ujawnionych przez Asię wynika, że pierwotnie w programie miała się prawdopodobnie znaleźć Ramona Snarska, które uczestniczyła później w takich widowiskach jak „Randka w ciemno”, „Kawaler do wzięcia” oraz „Bar 4: Złoto dla Zuchwałych”. – Często kieruję się dewizą: „Wszystko jest w życiu po coś”. Ja, rezerwowa, ja miałam tam jechać! Dlaczego tak sadzę? Po pierwsze: ja chciałam do „Agenta”, a dziewczyna, za którą pojechałam – w moim odczuciu – do „telewizji”. Brała potem udział w programie „Bar”, „Kawaler do wzięcia”, „Randka w ciemno”. Po drugie: fajnie jest usłyszeć „rezerwowej”, że zdaniem dyrektora programowego Edwarda Miszczaka i producentki Ewy Lei byłam dużym zaskoczeniem i niespodzianką oraz że moje emocje często „robiły” fragmenty odcinków, chociaż niejednokrotnie przeklinałam siebie za moją otwartość i emocje – mówi Joanna. – Ewa Leja nazwała mnie pechowcem i szczęściarzem w jednej osobie. Czarownicą. Lekcja dla mnie? Warto wierzyć w marzenia, nawet wtedy, gdy wydaje się już za późno. I nie udawać kogoś innego. Jestem już niegrzeczną sobą – dodaje.
Uczestnicząc w „Agencie” Joanna musiała wiele razy zmierzyć się ze swoimi słabościami. Jednym z takich momentów było starcie z bykiem, w którym trzeba było wyjść na arenę i poskromić zwierzę. – Bałam się, ale pomyślałam: jeśli odpadnę w pierwszym odcinku i nic nie zrobię? Zresztą są w pobliżu torreadorzy, pomyślałam więc, że w razie co mnie uratują. W ramach wyjaśnienia tym, którzy nie wiedzą: to bzdura, że byki reagują na czerwony kolor. Nawiązuję do czerwonej koszulki, którą tego dnia miałam na sobie. Reagują przede wszystkim na ruch. Tak już miewam, że gdy np. w lesie byłaby tylko jedna dziura, ja bym w nią wpadła. Taki mały pechowiec. Na arenie to też ja się przewróciłam. Miałam po prostu pecha: pomachałam szmatką nad tym bykiem i chciałam uciec z areny, potknęłam się jednak o pelerynę. Mocno uderzyłam się w rękę, bolał łokieć, ale nic poważnego się nie stało. Ale gdy zamknę oczy i przypomnę sobie „mordkę” byka nad sobą… Wrr! – opowiada Joanna.
Innym ważnym momentem w programie było dla Asi zmierzenie się z lękiem wysokości. Po raz pierwszy Joanna musiała walczyć z tym strachem w zadaniu na dźwigu, a następnie musiała jeszcze przejść po linie z pulsometrem oraz dokonać skoku z mostu – tego ostatniego zadania Asia nie zdecydowała się podjąć. Jak wspomina Asia, z trzech wspomnianych konkurencji przejście po linie nie stanowiło dla niej problemu. – Nie bałam się. Były dwie liny: jednej można było się przytrzymać, na drugą trzeba było stanąć, a dodatkowo byliśmy przypięci do liny asekuracyjnej. Wytłumaczyłam sobie, że gdyby coś się działo, to jest dodatkowe zabezpieczenie. Zadanie z pulsometrem wydawało się banalne, bo lina nie było długa i gdyby nie ten pulsometr – zostałoby wykonane. Mieliśmy strasznie małą wartość pulsu, której nie mogliśmy przekroczyć. Urządzenie podpinane było pod piersią. W przypadku kobiet wystarczyło więc czujnik przesunąć nieco wyżej, na biustonosz, by słabiej mierzył ów puls. Ja wówczas na to nie wpadłam i nie wykazałam się taką pomysłowością, ale podejrzewam, że część osób taki trik zastosowało. Nie oceniam – czasem trzeba było być tam Agentem i trochę „oszukać” – wspomina.
Gdy uczestnikom przyszło skoczyć z mostu, Joanna nie była w stanie wykonać tego zadania. – Faktycznie boję się wysokości, choć zastanawiam się, czy to nie jest bardziej lęk przestrzeni. Na przykład chodzę po górach, ale nie patrzę w dół. Poruszam się zachowawczo, jak najdalej od krawędzi, z której można spaść. (…) Po emisji programu pojawiły się dwie grupy osób: jedna, która mnie rozumiała, mówiąc, że tylko głupiec się nie boi, oraz druga, która mnie hejtowała, pisząc, że jestem histeryczką, że jak mogłam iść do takiego programu, skoro mam taki lęk. A przecież to nie była żadna jednostka wojskowa, tylko program telewizyjny „Agent”! Mało tego, byłam przekonana, że zadanie z wysokością już mam za sobą, bo przecież wcześniej był „dźwig” – tam naprawdę pokonałam siebie! Już taka jestem, że przy takich zadaniach muszę się podenerwować, coś kopnąć, popłakać się, a potem, gdy trochę mi przejdzie, spróbować podejść do zadania. Pomimo ambicji, strach raz pokonałam, a raz on pokonał mnie. I to nie jest tak, że się tłumaczę. Naprawdę zazdrościłam reszcie tej odwagi, tego że skoczyli. Ale pozostałam sobą, może miało tak być? Jestem spontaniczną, szczerą osobą. Nie lubię udawania i oszustwa. Było to widać na ekranie. W momentach, w których pokazywano, że się bałam, faktycznie się bałam (…). Jestem „szaleniec”, ale i jestem odważna. Ale nie na zasadzie, że skoczę z mostu, ale że na przykład stanę w obronie jakiegoś starszego dziadka, mając przeciwko sobie grupę łobuzów. Zawsze stanę murem za pokrzywdzonymi, nie patrząc na konsekwencje – mówi uczestniczka „Agenta”. – Nie jest tak, że ja się boję spróbować. Problemem jest, że oczyma wyobraźni widzę ewentualne dramatyczne konsekwencje i to mnie najbardziej przerażało w zadaniu na moście. (…) Był dźwig i było wysoko. Była woda. Bardzo tam panikowałam. Ale wykonałam zadanie. Czułam, że pokonałam strach, dlatego idąc na most miałam w sobie przekonanie, że dam radę. Gdy jednak spojrzałam w dół, a było bardzo wysoko, i zobaczyłam skały na dole, od razu opanowała mnie myśl, że jeśli coś się stanie, to już mnie nie uratują, że osierocę dzieci. Ta przerażająca myśl siedziała mi cały czas w głowie. Naprawdę się bałam i nie wstydzę się do tego przyznać nawet dziś. (…) Czasem się zastanawiałam, czy jeśli byłby z nami Wojtek, czy ze swoją siłą spokoju przekonałby mnie – dodaje Asia.
– W trakcie zadania na moście chodziłam i powtarzałam: „Roman mnie uratuje, Roman mnie uratuje!”. Myślałam sobie: przecież po coś zostali od reszty grupy oddzieleni i udali się w inne miejsce. Sądziłam jednak, że będą mogli na przykład za mnie skoczyć. Ewa Leja nazwała mnie po tej sytuacji czarownicą, bo mówiłam, że Roman mnie uratuje i tak się stało w pewnym sensie. Grupa bardzo źle zareagowała na moje zachowanie, a gdybyśmy jeszcze nie wygrali pieniędzy, byłoby podwójne zdenerwowanie – opowiada Joanna. – Program był odpowiednio montowany, miał grać na emocjach. Po zadaniu realizatorzy poprosili, żebym chwilę poczekała, by pokazać, że oto samotna Asia idzie z tyłu za grupą. A potem, gdy staliśmy, zaczęli podjudzać innych na zasadzie: „Wybaczycie jej? A jak stracicie pieniądze?”. I wówczas się zaczęło… To co naprawdę każdy myśli, mówił dopiero wieczorem. Jedni byli autentycznie wkurwieni, inni mówili, że rozumieją. To były wielkie emocje – wspomina była uczestniczka „Agenta”.
– Obecnie, gdy próbuję być „zła”, moja dziewiętnastoletnia córka powtarza: „Nie będziemy źli, nie będziemy źli”, a więc mój tekst po tamtym zadaniu. Dlaczego ja tak wybuchłam? Byłam bardzo zła na siebie, że nie potrafiłam się przełamać i nie wykonałam zadania. Byłam też zła na słowa wypowiedziane przez Darka w emocjach, że teraz mogę sobie wziąć czerwone piórko. Przede wszystkim byłam natomiast zła, że to, co ustaliśmy wcześniej w grupie między sobą, nie znalazło zastosowania w praktyce. Ustaliliśmy, że jak ktoś czegoś nie zrobi, to nie będziemy na siebie źli. Tymczasem mnie pokonał na moście mój własny strach i wyobraźnia i wiadomo, jak się skończyło. W ich oczach nie byliśmy grupą, bo ja nie skoczyłam, w moich oczach dlatego, że nie próbowali mnie zrozumieć i wesprzeć jako członka grupy. Dodam, że nie lubię siebie za mówione nieco złośliwie słowa „uratowałam was”, które były niejako konsekwencją wcześniejszego opierdzielania mnie – mówi Asia.
– Po latach myślę, że te moje wyobrażenia na moście były po prostu głupie, dlatego też po pewnym czasie w Górach Sowich postanowiłam spróbować się przełamać i to trzykrotnie! Tak, latałam na wahadełku i nawet nie wyłam. Różnica na korzyść próby w Polsce była taka, że tu niejako mnie wystrzelili z wahadełka – w Hiszpanii zaś trzeba było samemu przejść przez barierkę i rzucić się z mostu. Za to tekst „Nie będziemy źli, nie będziemy źli. Matematykę spieprzymy – będziemy źli, ale nie będziemy źli” zostanie chyba ze mną już do końca życia. Jeśli ktoś nie kojarzy, o co chodziło z matematyką – ustaliliśmy, że gdy nie wykonamy zadania związanego np. z wyliczeniami matematycznymi, to nie będziemy na siebie „źli” – dodaje Joanna.
– Spodziewałam się złych opinii po emisji tego odcinka, bo sama siebie wtedy nie lubiłam. Nie skoczyłam, nie pokonałam siebie. Czy siedząc w wygodnych fotelach ktokolwiek to zrozumie? Zazdrościłam grupie, bo to oni wygrali walkę ze strachem, ze sobą. Po emisji tego odcinka, rankiem, do miejsca w którym pracuję, przyszedł pan parkingowy z wielkim bukietem róż: „Jest pani dla mnie najodważniejsza na świecie. Na oczach całej Polski potrafiła Pani powiedzieć nie. Postawić na swoim” – powiedział. No i co zrobiła Asia? No jak to co: popłakała się ze wzruszenia – mówi Asia.
Joanna uważa jednak, że byłaby w stanie wykonać inne zadanie związane z wysokością, w którym uczestnicy musieli polecieć na paralotni. Asi nie dane jednak było stanąć przed takim wyborem, ponieważ wcześniej została wyeliminowana z programu. – Myślę, że na paralotni poleciałabym. Różnica z innymi zadaniami wysokościowymi była taka, że na paralotni z każdą z osób leciała dodatkowo inna osoba, która dawała w pewnym stopniu poczucie bezpieczeństwa. Przystojny pan trzymałby mnie w ramionach. No i było tam tak pięknie! – opowiada.
Innym zadaniem, które wzbudziło kontrowersje między uczestnikami, była konkurencja w której uczestnicy musieli zostać podzieleni na trzy grupy: mądrych, głupich i praktycznych. Asia sama umieściła siebie w gronie głupich, gdyż do takiej grupy – jej zdaniem – przypisała ją Hanna. – Byłam w pokoju z Hanką, która miała inny charakter niż ja i zawsze uważała, że jestem szalona. A skoro szalona, to – idąc tym tropem – do jakiej grupy mogła mnie przypisać, do praktycznych? Jeśli chodzi o Beatę, podobnie zresztą pomyślałam, że tu również zadziała stereotyp – w tym wypadku blondynki. Dlatego myślałam, że zawiśnie w tej samej grupie co ja – mówi Asia o kulisach konkurencji.
– Tu czas na autorefleksję po latach. Nie wiem, co ja wtedy miałam do blondynek. Jeśli kiedykolwiek, kogokolwiek uraziłam, przepraszam, a w szczególności Beatę, naszą agentową piękną blondynkę. Beata, sorry! – mówi Joanna. I dodaje: – Bardzo mi się nie podobała nazwa grupy. Można było jakkolwiek inaczej ją nazwać. Chyba byliśmy jedynym krajem z taką durną nazwą. Ubodło mnie to mocno. A i ludzie w Polsce potem dziwili się tej kontrowersyjnej, negatywnej nazwie. (…) Bolało, że TVN zastosowała taką właśnie nazwę, nie licząc się z konsekwencjami. Moim zdaniem każdy, kto znalazłby się w grupie o takiej nazwie, nie byłby z tego zadowolony i dobrze jest o tym mówić ludziom, którzy tego nie doświadczyli. Dziś jestem bardziej twarda i pewnie uśmiałabym się z tego, zachowując więcej dystansu do siebie.
Asia przyznaje, że w zadaniu, w którym uczestnicy stanęli przed szansą spotkania się z krewnymi i znajomymi, miała obawy, że nie wszystkim dane to będzie zrobić. – Niektórym wydaje się, że to niewiele. Że nie widzieliśmy się z rodziną niecałe dwa tygodnie. Ale tęskniłam za bliskimi, tym bardziej, że było to moje pierwsze rozstanie z rodziną. Jedynie Bartek nie mógł spotkać się z żoną. Gdyby nie fakt, że uważałam go za Agenta, jako pierwsza protestowałabym i namawiała do „zapłacenia” za niego – każdemu z nas było to potrzebne. Myślałam sobie jednak: skoro jest Agentem, to i tak pozwolą mu się z nim spotkać. Poza tym wcześniej między sobą ustaliliśmy, że gdyby taka sytuacja miała miejsce, że ktoś nie będzie mógł się spotkać z kimś bliskim, a wiedzieliśmy po obejrzeniu pierwszej edycji, że może się coś takiego zdarzyć, to nie płacimy za niego pieniędzy. Marcin Meller był za tę decyzję bardzo zły na nas, zresztą nie rozumiał jej nikt. Dziś też jej nie popieram. Tak na marginesie wcale nie można wykluczyć, że i tak pozwolili mu się spotkać z żoną. Nikt tego nie pilnował, każdy mniej lub bardziej był zajęty swoją bliską osobą – opowiada Joanna.
Joanna osiągnęła zdumiewający sukces w wykonaniu innego zadania z kodem semaforowym. Nie wiedząc w zasadzie, dokąd ma dobiec, dotarła do właściwego miejsca, co mogło nawet wywołać wrażenie, że pełni rolę Agenta. – W czasach szkolnych biegałam i byłam chyba jedyna, która o tym mówiła, dlatego szybko podjęta została decyzja, że to ja biegnę. To była masakra. Plecak z kamerą i sprzętem ważył chyba z dziesięć kilo, na głowie ten śmieszny, brzydki kask, do tego ogromny upał. I ten krótki czas na naukę… Nikt niczego się nie nauczył… Nic nie ułożyliśmy, zatem zaczęłam kombinować. Wydawało mi się, że ostatni wyraz, który starali się nam przekazać, to będzie „place”, więc wymyśliłam sobie, że to będzie jakiś plac. Jakim cudem znalazłam odpowiednie miejsce? No dobra, przyznam się. Tym razem ja wykazałam się cwaniactwem. Wraz ze mną biegł kamerzysta i dźwiękowiec, a dodatkowo ochraniana byłam przez dwóch hiszpańskich policjantów na motorach – jeden jechał przede mną, drugi za mną. Gdy dobiegałam do jakiegoś skrzyżowania, „byłam” mocno zmęczona, musiałam odsapnąć, a w tym czasie pan policjant ustawiał się motorem w kierunku, w jakim chciał jechać – czyli do celu, przecież znał na bank miejsce mety. Spuszczałam głowę i kątem oka obserwowałam, w którym kierunku policjant skierował motocykl, a potem tam biegłam. Ekipa realizacyjna czekająca w miejscu, do którego miałam dobiec wiedziała, jak poszło przekazywanie nazwy i w ogóle nie spodziewali się, że ja mogę tam dotrzeć. Dobiegłam zmęczona, pot lał się ze mnie strumieniami, a tam Marcin Meller siedział sobie spokojnie na schodkach i palił papierosa, kamery nie włączone, ekipa realizacyjna opalała się. Musiałam więc wbiec jeszcze raz. Marcin pokazał mi czerwoną racę i powiedział, że spóźniłam się ileś sekund. Myślę jednak, że mogli w ogóle czasu nie mierzyć, skoro nie spodziewali się, że dobiegnę na miejsce. A tak chciałam się zrehabilitować! – wspomina Asia. Odnośnie posądzeń, że w tym momencie mogła zostać uznana za Agenta, Joasia ucina krótko: – Gdy ktoś mówi, że to mnie podejrzewał o bycie Agentem, jestem mocno zaskoczona. Niczego nie udawałam, byłam sobą, a emocje były prawdziwe. Z drugiej strony jednak wiadomo, że w telewizji pokazują te fragmenty, które chcą pokazać, a poza tym oglądający może mieć kłopot z poznaniem, czy emocje na pewno są prawdziwe, czy też jest to tylko gra.
Niestety, niektórych zadań Joanna nie była w stanie wykonać, ponieważ źle wytypowała Agenta i została wyeliminowana z programu. Jednym z nich była konkurencja, w której uczestnicy musieli dokonać zmian w swoim wyglądzie – np. Roman musiał przefarbować swoje włosy. – Nie miałabym problemu z przefarbowaniem, nie miałabym też raczej problemów z ogoleniem głowy na łyso, co było zadaniem w pierwszej edycji – mówi Asia.
Obecnie Asia uważa, że w programie miało miejsce kilka sytuacji, które powinny jej dać do myślenia co do prawdziwej tożsamości Agenta. W jednym z zadań, którego akcja rozgrywała się w opuszczonym mieście, Mirek strzelił do Doroty w plecy. Wówczas Asia była w szoku, że Mirek mógł się zachować w ten sposób. – Nie widzieliśmy tego jak to zrobił. Po kolei eliminowani byliśmy przez strzelców. Pomyślałam: „Jak bardzo można pragnąć zielonego piórka?”. Kiedy już wiadomo było, że takie było jego zadanie, trudno było ocenić jego zachowanie negatywnie. Musiał to zrobić. Pamiętam też, że już po zadaniu siedzieliśmy z Mirkiem we dwoje w busie i ja go zapytałam: „Nie boisz się, że gdy wrócisz do Polski i ktoś obejrzy to zdarzenie, a potem cię spotka, da ci w twarz?”. On odpowiedział: „Nie boję się i myślę, że tak nie będzie” – zdradza Asia. – Ta sytuacja (…) powinna dać mi do myślenia. Podobnie jak zdarzenie, które miało miejsce podczas mojego spotkania z mężem. Opowiadałam mu o tym, co się działo, co robiliśmy, jacy są inni uczestnicy. Gdy opisałam Mirka, powiedział: „Jego dziewczyna opisywała go jako zupełnie innego człowieka!”. To też powinno wzbudzić moje podejrzenia. Bartek jednak tak bardzo pasował mi na Agenta, że w ogóle nie zaprzątałam sobie głowy innymi. „Wybrałam” sobie Agenta i to mi wystarczyło. Może gdyby odpadł mój typ, zaczęłabym kombinować – mówi Joanna.
Mimo różnych kontrowersyjnych wydarzeń w programie, Asia do dziś miło wspomina udział w widowisku i uczestników programu. – Bardzo lubię ludzi, więc mimo chwilowych emocjonalnych sympatii i antypatii, nie rozróżniałabym tego – mówi Asia. Jednym z najlepszych wspomnień jest dla Asi zadanie, które przyszło uczestnikom wykonać na wyspie. – Cudowny dzień, pomimo warunków pogodowych. Ten widok dorosłych ludzi próbujących na „tratwie” machać nóżkami. Do dziś płaczę ze śmiechu wspominając to zadanie. Po fakcie dowiedzieliśmy się, że mieliśmy „wodną ochronę” – płetwonurków, którzy w razie potrzeby mieli nas ratować. Oni byli ponoć przerażeni tym, co robi ta grupa z Polski – opowiada Asia.
W czasie realizacji „Agenta 2” Asia pracowała jako handlowiec z Opola. Od 15 lat jest przedstawicielem medycznym. – Mam nienormowany czas pracy, dużo jeżdżę samochodem, rozmawiam z wieloma ciekawymi ludźmi. Mam dorosłe już dzieci. Mieszkam natomiast na małej wsi niedaleko Opola, blisko jeziora, w lesie – mówi o swoim aktualnym życiu.
Opowiada, że zaraz po „Agencie” spotkała się ze sporym zainteresowaniem ze strony widzów. – Oczywiście w lokalnych mediach pojawiały się wywiady ze mną, była też propozycja bym poprowadziła lokalny festiwal, koncerty. Przychodzili przedstawiciele organizacji politycznych. Byłam jednak jeszcze wówczas związana umową z TVN, która zagwarantowała sobie, że przez dwa lata od emisji programu mogę pracować tylko dla nich, a jeśli ktoś inny chciałby mnie do czegoś zaangażować, musi dojść z nimi do porozumienia. Zdaje się, że wtedy przy koncercie TVN zażyczyła sobie sporych pieniędzy i temat ostatecznie upadł – zdradza.
I wspomina: – Dziwiłam się mocno po programie, że ktoś chce ode mnie na przykład autograf. Starałam się tłumaczyć, że nie jestem żadną gwiazdą, tylko zwykłym człowiekiem, że to znani aktorzy czy piosenkarze rozdają autografy. Po pewnym czasie jednak doszłam do wniosku, że znacznie więcej czasu tracę na próbie wytłumaczenia kolejnym chętnym, którzy proszą o autograf, że to bez sensu, niż gdybym się po prostu podpisała.
Co ciekawe, uczestnikom „Agenta” przydarzyła się zabawna sytuacja, która miała miejsce już po zakończeniu produkcji programu, na jednym ze spotkań grupowych. – Nierzadko zdarzało się, że ktoś nas rozpoznał jako uczestników „Agenta” i chciał np. zrobić sobie zdjęcie albo wziąć autograf. Na jednym z naszych spotkań, w górach, jakaś starsza pani zbliża się do nas powoli z aparatem. Któreś z nas powiedziało: „No dobrze, może pani zrobić zdjęcie”. A kobieta, która szła z aparatem poprosiła, żeby ktoś z nas zrobił jej i towarzyszącym jej osobom zdjęcie na tle gór – śmieje się Asia.
Obecnie Joanna chciałaby poświęcić więcej czasu na podróże. – Zamierzam zacząć zwiedzać świat, w miarę możliwości finansowych – mówi. Gdyby była taka możliwość, chciałaby wybrać się w podróż do Hiszpanii, śladem miejsc, w których realizowany był „Agent”. – Wygrywając epilog wygrałam wycieczkę do Hiszpanii – spędziłam wtedy cudowne dwa tygodnie z mężem. Gdybym faktycznie miała się kiedykolwiek wybrać w taką podróż, to tylko z kimś, kto mógłby mnie wozić do konkretnych miejsc i wskazywałby, że tu odbywało się takie zadanie, a tam inne. Zresztą dostać się do niektórych miejsc mogłoby być ciężko, albo wręcz niemożliwe, bo na przykład zamek na finał był wynajmowany od miejscowego milionera – opowiada Asia.
Joanna chciałaby też ponownie spotkać się ze wszystkimi uczestnikami „Agenta”. – Na początku spotykaliśmy się, wspominaliśmy udział w programie, sporo rozmawialiśmy. Po pewnym czasie kontakt się urwał, ale teraz myślę, że może warto byłoby spróbować zorganizować spotkanie po latach uczestników naszej edycji – mówi uczestniczka „Agenta”. – Do dziś gdy ktoś stuknie nożem o kieliszek, drętwieję na moment. Zielone czy czerwone? – dodaje.
Asia jest zadania, że dziś bez wahania ponownie wzięłaby udział w programie. – Choć pewnie teraz starałabym się mniej emocjonalnie podchodzić do zadań i zdarzeń. Nie wiem, na ile by mi się to udało, ale próbowałabym. Udział w „Agencie” to była świetna, niezapomniana przygoda, po której pozostało mi sporo wspomnień i pamiątek – uważa Joanna.
[na podst. wyp. J. Krent udzielonych dla agenttvn.blogspot.com]