Polska, Świat

Reality shows: od nowości do znużenia

„Wyścig plemników” ruszył pełną parą. Trwa także burzliwa kampania prezydencka. Na schudnięciu można zarobić nie tylko zdrowie, ale też niezłą kasę. Pełen zapału duszpasterz ma szansę się wykazać – dostaje pod swoją opiekę parafię, w której na niedzielną mszę przychodzi tylko osiem osób. Z kolei w „Survive the Sky” 36 par podejmuje śmiałe wyzwanie – spędzić tydzień w kolejce linowej kursującej pomiędzy Singapurem a wyspą Sentosa. Aby załatwiać potrzeby fizjologiczne, mogą opuszczać wagonik tylko na 10 minut dziennie. Do końca wytrwało 19 par z 36, które startowały. Pozostałych zmogły między innymi wymioty. Dla najtwardszych możliwość sprawdzenia własnej wytrwałości – tydzień bez snu! Nie dostałaś się do obsady filmu porno? Nic straconego – pokaż, co potrafisz, od telewidzów dostaniesz drugą szansę. Może wolisz wziąć udział w wiecznym reality show „Forever Eden”? Nikt na siłę nikogo nie trzyma, ale kto rezygnuje, nie dostaje nic. Przy odpowiednim samozaparciu i żądzy wygranej można zostać w telewizyjnym raju nawet parę lat. A może potrzebna ci nowa twarz, najlepiej już sprawdzona, należąca na przykład do Brada Pitta? Każdej z tych rzeczy możesz zakosztować, oglądając telewizję.

A dokładnie nowe reality shows święcące triumfy na razie za granicą, a być może niedługo także u nas. Sukces jest jednak połowiczny, bowiem obecna oglądalność w niczym nie przypomina tej sprzed kilku lat, kiedy tego typu programy zawitały na antenę. Nowe pomysły mające na celu zatrzymanie widzów, wydają się często szokujące, ale tak naprawdę rzadko kiedy udaje im się pociągnąć cały cykl, a nie tylko pierwsze odcinki. Jednak nie wygląda na to, żeby producenci mieli zamiar się zatrzymać, przeciwnie – dopóki jest szansa wpływów z reklamy, dopóty będą serwować nam coraz bardziej pikantne dania. W Polsce na razie jest jeszcze bardzo spokojnie.

Pierwsza rodzima edycja programu „Big Brother”, która ruszyła półtora roku po światowej premierze – w marcu 2001, pod względem oglądalności okazała się ogromnym sukcesem. Zaowocowała także błyskawicznymi karierami uczestników. Blask nowych gwiazd natychmiast rozświetlił ramówkę ich macierzystego kanału. Wkrótce jednak przyćmił ich kolejny wysyp żądnych sławy „normalsów” z następnych edycji „Big Brother”, a także pokrewnych programów pojawiających się jak grzyby po deszczu. Kto pamięta dziś Piotrka Lato – przez chwilę najbardziej reprezentatywnego polskiego studenta, którego twarz zdobiła nawet okładkę pewnego studenckiego miesięcznika? Czy Monikę Sewioło – góralkę pozującą dla „Playboya”? Albo Janusza Dzięcioła – pierwszego zwycięzcę programu? W nowej formule „Maratonu Uśmiechu” zabrakło miejsca dla Manueli Jabłońskiej – zastąpili ją dwaj kabareciarze. Natomiast Sebastian Florek, wybrany na posła w wyborach 2001, zaraz po emisji „Big Brother”, nadal zasiada w ławie sejmowej. Dziś jednak mało kto go wspomina. Jego polityczna aktywność jest niemal zerowa – ogranicza się do sporadycznego zainteresowania ekologicznym rolnictwem. Kolejnym uczestnikom coraz trudniej swoje warholowskie pięć minut wydłużyć do dwudziestu i muszą zdobywać się w tym celu na coraz bardziej spektakularny ekshibicjonizm. Reszta ginie niemal natychmiast w ustawicznie powiększającej się puli domorosłych gwiazd.

Profesor Roch Sulima z Zakładu Kultury Współczesnej Instytutu Kultury Polskiej UW twierdzi: „Programy typu reality show będą się przez kilka następnych lat w dalszym ciągu klonować, za każdym razem zwiększając tzw. próg inności. Dziś nawet nie przypuszczamy, w jakich jeszcze miejscach będą umieszczane kamery. Później prawdopodobnie konwencja się zużyje”. Faktycznie autorzy prześcigają się w pomysłach na uatrakcyjnienie formuły, nikomu bowiem już nie wystarcza siermiężny dom w Sękocinie i grupa odpowiednio dobranych przeciętnych osób snująca się po nim bez celu i sensu. A bez chwytliwej koncepcji nie ma co marzyć o wielomilionowej widowni, brakuje bowiem darmowej reklamy towarzyszącej początkom reality shows w Polsce i aury nowości. Dawno przycichła debata wokół etyczności tego typu programów, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji już nie chce zdejmować ich z ekranu. Nie słychać też protestów intelektualistów. Prof. Sulima podkreśla, że wraz ze zużywaniem się formy coraz rzadziej myślimy o mediach przez pryzmat reality show. Jego miejsce zajmują nowe konwencje. Aby podtrzymać oglądalność, autorzy sięgają też po starą, wypróbowaną metodę – skandal. Jednak dobierające się w błyskawicznym tempie kolejne pary już całkiem spowszedniały, a do seksu na wizji nikt się jakoś w Polsce nie śpieszy po gromach, jakie spadły na pierwszych, którzy się na to odważyli. Programy takie jak „Amazonki” czy „Gladiatorzy”, choć miały przekraczać wszelkie granice, przekraczały co najwyżej granice dobrego smaku. Jarosław Murawski z miesięcznika „Press” zajmującego się analizą mediów uważa, że polski widz jest konserwatywny i stacje telewizyjne tak naprawdę boją się naruszyć tabu, choć same podsycają tego typu zainteresowanie.

Innym pomysłem jest wyszukana scenografia odwołująca się do masowej wyobraźni. W ostatniej produkcji TVN uczestnicy mieli za zadanie przetrwać na bezludnej wyspie, przy okazji dysponującej piękną, tropikalną przyrodą i gorącym klimatem, który sprawiał, że występowali oni przede wszystkim w kostiumach kąpielowych. Nuda i nic nowego, tyle że w bajecznej scenerii. Mimo to „Wyprawa Robinson” była frekwencyjnym pewniakiem – powstała według tzw. formatu, czyli ramowej koncepcji programu sprzedawanej kolejnym stacjom telewizyjnym na całym świecie. Sprawdziło się za granicą, sprawdziło się i u nas – reality show realizowane w myśl tej zasady to zdecydowana większość w polskiej telewizji. Format można przystosować do specyfiki konkretnego rynku. Polski telewidz jest konserwatywny i o ile można mu pokazać nagą dziewczynę pod prysznicem, o tyle na przykład sama obecność osoby homoseksualnej w programie jest z pewnością bardzo kontrowersyjna, podczas gdy w USA mają one nawet swoje własne reality shows i uczestniczą w wielu innych. Modyfikacje polegające na doborze uczestników, określeniu dopuszczalnego stroju jak w arabskim „Big Brother” czy ograniczeniu prowokowania dwuznacznych sytuacji nie zmieniają faktu, że szkielet programu pozostaje taki sam i nadaje się do przysposobienia w całym zglobalizowanym świecie. Popularny format to niemal pewny sukces kasowy i długa kolejka reklamodawców, stąd wysoki koszt licencji. To sprawia, że rzadko kiedy kończy się na jednej emisji i formułę odgrzewa się wielokrotnie, nieznacznie urozmaicając, aż do całkowitego zanudzenia widzów. W Polsce do tej pory rekordzistą jest „Bar”, który doczekał się pięciu edycji.

Murawski dodaje: „Programy tego typu potrzebują często międzynarodowego rozmachu, stąd zapotrzebowanie na formaty. Poza tym jest to bezpieczna inwestycja. Niektóre stacje próbowały na własną rękę przysposobić na polski grunt popularne zagraniczne programy i spotykało je niepowodzenie. Ten sam program, ale kupiony jako format, mógł odnieść sukces w konkurencyjnej stacji – tak było z programem 'Mamy cię’, w którym znani ludzie są wrabiani w niewygodne dla nich sytuacje”. Obecność popularnych, rozpoznawanych osób to dominująca tendencja. Zwykli ludzie w roli bohaterów już się innym zwykłym ludziom opatrzyli. Teraz chcemy podglądać prawdziwe gwiazdy. Rodzimej telewizji brakuje jednak charyzmatycznych osobowości, które zgodziłyby się na taki występ. „Bar 5: VIP” wypełniały gwiazdki klasy B jak Norbi czy K.A.S.A. Reszta to „znani z tego, że są znani”, tacy jak Doda, która dla kolorowych pism jest Victorią Beckham na miarę naszych – niezbyt dużych, nie da się ukryć – możliwości. Szkoda tylko że jej chłopak – „Radzio” Majdan – kopie piłkę nieco gorzej niż jego angielski odpowiednik… Jedynym programem tego typu z prawdziwego zdarzenia było do tej pory „Jestem, jaki jestem” z Michałem Wiśniewskim w roli głównej. Oglądalność sięgała 3,21 miliona telewidzów, ale to i tak mniej niż połowa śledzących poczynania uczestników pierwszego „Wielkiego Brata”.

Zainteresowanie reality show spada więc także w Polsce, w której przecież jest obecne nie tak znowu długo, bo zaledwie piąty rok. Po etapie nowości przyszedł etap znużenia – statystyki pokazują, że widzowie wrócili do starych przyzwyczajeń – przede wszystkim do seriali. „Reality show stanie się stałym elementem ramówki telewizyjnej, ale pojawieniu się nowych programów nie będą już towarzyszyć żadne fajerwerki. Poza tym mamy do czynienia z zanikiem czystej formy – reality show miesza się z innymi gatunkami takimi jak dokument” – mówi Murawski. Wprawdzie kolejnym reality show towarzyszy coraz mniejsze zainteresowanie, nie sposób jednak zaprzeczyć, że zdążyły one całkowicie przeorać medialną rzeczywistość. Kolejne programy penetrujące, w dosłownym tego słowa znaczeniu, coraz to nowe obszary życia zdążyły całkowicie zmienić kryteria podziału na prywatne – publiczne.

[Anna Zdrojewska, www.studencka.pl]

Poprzedni artykułNastępny artykuł