Superniania

Dorota „Superniania” Zawadzka nazwana pornonianią. Zawadzka: „To wprost podłość”

Dorota Zawadzka pornonianią? - okładka tygodnika Wprost

Na łamach najnowszego „Wprost” Dorota Zawadzka, niegdyś prowadząca program „Superniania” i uczestniczka jednej z edycji „Tańca z Gwiazdami”, została nazwana „pornonianią”. Zawadzka nie kryje swojego oburzenia.

Dorota Zawadzka pornonianią? - okładka tygodnika Wprost
Dorota Zawadzka pornonianią? – okładka tygodnika Wprost

Najnowszy numer „Wprost” zawiera tekst zatytułowany „Awantura o pornonianię”, w którym Magdalena Rigamonti rozmawia z Dorotą Zawadzką m.in. o kontrowersjach dotyczących programu „Superniania”.

„Dorota Zawadzka nie jest już telewizyjną gwiazdą, ale jest przekonana, że wie, co dla dzieci dobre. Wie lepiej niż rodzice. Ba, lepiej niż wszyscy. Jest ekspertem w kwestii wychowania, żywienia i sześciolatków. W tej ostatniej od niedawna. Po tym jak została twarzą MEN i wystąpiła w kampanii przekonującej, że sześciolatki są gotowe na pójście do szkoły, a na konferencji zasiadła obok premiera Tuska, matki, blogerki i działaczki zaczęły sprawdzać kompetencje Doroty Superniani Zawadzkiej. Zaczęła publicystka Anna Golus. Dotarła do rodzin, którym pomagała Superniania. Nazwała ją pornonianią, bo w jednym z odcinków było kąpiące się w wannie nagie niespełna sześcioletnie dziecko. Superniania twierdzi, że mówiła producentce programu o tym błędzie, ta zaś zobowiązała się do zasłonięcia intymnych części ciała dziewczynki, ale tego nie zrobiła. – We wszystkich odcinkach te części ciała dzieci były zamazane – zapewnia przedstawicielka TVN. Sprawdziliśmy. W Internecie nadal można znaleźć odcinek z nagą dziewczynką” – czytamy na łamach tygodnika „Wprost”.

– Pornoniania. To o pani – rozpoczęła rozmowę Magdalena Rigamonti, cytując publicystkę Annę Golus, która na łamach „Tygodnika Powszechnego” nazwała Zawadzką „pornonianią”. – Pani, która tak napisała, chce sobie zapewne zrobić ze mnie trampolinę. A ja sobie na to nie mogę pozwolić. Nie zostawię tego tak. (…) Uważam, że kierowanie uwagi na sekundowy fragment z 43-minutowego programu jest działaniem na szkodę dziecka – mówi Dorota Zawadzka. – Nagość nie powinna się pojawić i bardzo tego pilnowaliśmy. Wszystkie miejsca intymne powinny być na montażu zamazane. Ale to nie moja odpowiedzialność (…) Kiedy zobaczyłam ten odcinek, mówiłam, że tam jest błąd i trzeba pilnować, by to się nie zdarzyło. Obiecano mi, że oczywiście poprawią – opowiada Zawadzka. – Nikt mi nie chciał podłożyć świni. Zrobiliśmy najlepszy program edukacyjny, jaki powstał w Polsce – przekonuje.

W ramach wywiadu padło również pytanie o leki psychotropowe, jakie miały być podawane dzieciom na planie „Superniani”. Dorota Zawadzka podkreśla, że osoba, która o tym mówiła, wycofała się ze swoich słów. Wyjaśnia, że podawane były tylko te specyfiki, które zalecił lekarz. – Był taki chłopiec, który mamusię strasznie denerwował. Miał ADHD. Ona czasem podawała mu zwiększone dawki leków i mówiła, że jak da, to dziecko jest spokojniejsze – opowiada. Przyznaje, że po jej interwencji dziecko i matka zawieziono do lekarza, który zmienił specyfiki i zabronił przekraczania dawki.

– Nie zgadzam się z tym, że łamałam prawa dzieci, bo zawsze swoją pracą sprawiałam, że dziecku oraz rodzinie było lepiej, a nie gorzej. (…) Ja też z tymi dziećmi rozmawiałam głównie bez udziału kamer. (…) Każda z tych rodzin ma mój numer telefonu. Nikt nie zadzwonił z pretensjami. Przeciwnie, z wieloma nadal się kontaktuję. Z niektórymi utrzymują ciepłą znajomość. Wiem, że każdej z tych 31 rodzin pomogłam – stwierdza Superniania.

Zawadzka wyjaśnia również swój udział w konferencji prasowej u boku premiera, gdy ten ogłaszał zmiany w programie reformy zakładającej wysłanie sześciolatków do szkół. – Z biegu wzięłam udział w tej konferencji. Jechaliśmy gdzieś rano z Tarnowa objazdami. Zadzwonił telefon, o 14:00 czy 15:00 była konferencja. Z tego co wiem, nie była wcześniej planowana – relacjonuje psycholog.

Rozmowa, która pod koniec przeszła w słowną przepychankę, zahaczyła jeszcze o temat udziału Zawadzkiej w „Tańcu z Gwiazdami”, a nawet o jej życie prywatne i rozwód.

Po publikacji rozmowy na łamach najnowszego numeru „Wprost”, Zawadzka nie kryje swojego oburzenia. Na łamach serwisu natemat.pl zdała relację z przebiegu wywiadu dla tygodnika „Wprost”. – W poniedziałek zadzwonił telefon. Magdalena Rigamonti, dziennikarka „Wprost”. „Widzę na FB, że jest pani w Gdańsku, ja także, to może się spotkamy na wywiad?”. „Czy to będzie wywiad czy fragment jakiejś większej całości?” – pytam, bo mam złe doświadczenia z „cytowaniem” moich wypowiedzi. „Wywiad, jeden na jeden”. „Dobrze, jutro o 9:00 rano. O 11:00 mam warsztaty, to może zdążymy”. Pani się spóźnia, dzwoni, kłopot z logistyką, trzeba dzieci gdzieś „sprzedać”, rozumiem to. Czekam. Przychodzi blondynka bez uśmiechu. Nie przepadam za ludźmi, którzy się nie uśmiechają, ale cóż. Dyktafon na stole i zaczynają się pytania, ponieważ jestem gaduła, na każde odpowiadam otwarcie i dość długo – opowiada Zawadzka.

– Pytania są rożne od banalnych do trudnych. Niektóre łagodne, inne ostrzejsze. Jak to w wywiadzie. Odnoszę wrażenie, że dziennikarka przyszła „z tezą”. Zła Zawadzka. Ale może się mylę. Dzwonek alarmowy zadzwonił, gdy powiedziała, że „jest na mnie obrażona za reklamę w której się pojawiłam”. Dziennikarz powinien być obiektywny, nieprawdaż? Wyjaśniam swój punkt widzenia, kilka razy słyszę „Nie rozumiem”, „Nie wierzę” – opisuje sytuację Dorota Zawadzka.

– Po dwóch dniach telefon: „Spisałam 45 tysięcy znaków, a potrzebujemy 15, więc skracam”. „Dobrze” – odpowiadam. Rano „wywiad” jest w mojej skrzynce mailowej. Czytam, oczom nie wierzę. Dzwonię. „Czy to ze mną pani rozmawiała? Przecież niektórych z tych pytań nie było, przecież zdanie wyrwane z kontekstu znaczy zupełnie coś innego niż w kontekście. Jestem w szoku”. Autoryzuję. Poprawiam i wyjaśniam. Nie zmieniam powiedzianych zdań. Po prostu tłumaczę je tak, jak w czasie wywiadu. Uzupełniam o kontekst. Dziennikarka mnie pogania. „Upraszam o pośpiech” – pisze. Odsyłam. Mija dzień. Dziś rano SMS od syna i zdjęcie okładki. Na niej fotomontaż insynuujący, że moja osoba i praca ma jakiś związek z dziecięcą pornografią. Problem polega na tym, że wielu ludzi zobaczy okładkę, ale niewielu przeczyta wywiad. Wywiad przestał być ważny. Liczy się tylko okładka – jak z najgorszego tabloidu. Dziennikarka mi nie powiedziała, że to będzie okładka, nie autoryzowałam zatem oczywiście ani jej wyglądu, ani też tytułu – dodaje Zawadzka.

– No cóż, ludzie bywają podli, muszę się z tym pogodzić, choć niezmiennie mnie to smuci – kończy.

Poprzedni artykułNastępny artykuł