Taniec z Gwiazdami 01, Taniec z Gwiazdami 02, Taniec z Gwiazdami 03

Rozmowa ze Zbigniewem Wodeckim

55-letni Zbigniew Wodecki wertuje kalendarz. „Cały tydzień mam wolne! Komórka nie dzwoni! Rany boskie! Czy ja już się kończę?” – pyta i przeciąga się w fotelu w japońskiej restauracji.

Ale znajomi piosenkarza nie mają wątpliwości. „Jest w gazie. Wszędzie go pełno. Zazdrościmy mu. Nie dość, że nie wyłysiał, to jeszcze dużo koncertuje” – mówią. Wodecki zawsze chciał być popularny, ale to, co dzieje się obecnie wokół jego osoby, musi go chyba samego zaskakiwać. Koncerty w całej Polsce, występy w Teatrze Na Woli, a na dodatek rola pobłażliwego, znającego życie jurora w hicie TVN-u „Taniec z Gwiazdami”. W tegoroczne święta Zbigniew Wodecki będzie musiał złamać rodzinną tradycję. Odejdzie od świątecznego stołu i wyruszy do Warszawy, by w „Tańcu z Gwiazdami” oceniać tańczące pary.

„Zawsze bałem się, że przestanę zarabiać. Żonę Krystynę poznałem, gdy miałem 18 lat. 3 lata późnej wzięliśmy ślub. Zaczęły rodzić się dzieci: Asia, Kasia, a potem Paweł. Potrzeby były duże, a ja z tymi swoim skrzypeczkami za dużo zawalczyć nie mogłem” – wspomina. Pochodzi z rodziny krakowskich muzyków. Gra na skrzypcach i trąbce, śpiewa i aranżuje. Odebrał staranne wykształcenie muzyczne i miał sporo szczęścia. Twierdzi, że zagrał w życiu kilka melodii łatwych i przyjemnych, które ustawiły go w show-biznesie na lata. Najwięcej zawdzięcza jednej pani, która przed laty uparła się, żeby zaśpiewał piosenkę do Dobranocki – znanej już kilku pokoleniom Polaków jako „Pszczółka Maja”. „Nie chciałem. Nie miałem czasu, bo koncertowałem wtedy z Zenonem Laskowikiem, a tu z jakąś pszczołą wyjeżdżają. Tłumaczyłem: 'Jestem baryton, a Karel Gott, który to śpiewał wcześniej – tenorem’. Ale pani nie dawała za wygraną. Więc wszedłem do studia, nagrałem i dziś wiem, że było to zrządzenie od Boga, bo pszczoła ciągnie mnie za uszy do dziś” – ocenia znaczenie pszczółki w swym życiu Wodecki.

To właśnie wtedy na własnej skórze przekonał się o sile telewizji. Zrozumiał, że jeden udany program może dać tyle, co dziesięć wygranych z rzędu festiwali. Dlatego gdy TVN złożyła mu propozycję zostania jurorem „Tańca z Gwiazdami”, zastanawiał się krótko. „Telewizor wylansował mnie jako smętnego, posągowego palanta w ciemnych okularach, który się napina. Jak widzę te programy sprzed lat, to bym się najchętniej odstrzelił. A ja taki nie jestem. Pomyślałem: Jeżeli program chwyci, jest szansa, że dowie się o tym kilka kolejnych osób” – zdradza kulisy swej decyzji. Z umiejętnościami tańca u Wodeckiego kiepsko. Twierdzi, że poczucie rytmu ma, ale przez to, że trochę przygrywał w różnych klubach, zna swoje miejsce w szeregu tańczących. O kulisach „Tańca z Gwiazdami” opowiada niechętnie. Przed laty prasa donosiła o jego romansach. Pytany, z którą tancerką mógłby przetańczyć noc, a może i trochę dłużej, nabiera wody w usta. „Po nazwisku nie powiem. Wszystkie panie po makijażu, ale i przed, są atrakcyjne, wysportowane. Podobają mi się, ale najchętniej zatańczyłbym z… Beatą Tyszkiewicz, wielką damą i królową polskiego filmu. Ciekawy jestem, jak inni osądziliby nasze popisy” – odpowiada żartobliwie. Po latach spędzonych na estradzie wie jedno: w „Tańcu z Gwiazdami” podobnie jak i w jego fachu, sprawiedliwości nie ma za grosz. Żal mu zdolnych kolegów z filharmonii, którzy zarabiają miesięcznie tyle, ile on płaci za komórkę. Żal mu też par, które co niedziela odpadają z programu. Mówi, że gdy opuszczają studio, mają żal do jurorów i organizatorów programu. „Ich pretensje i żale są słuszne” – twierdzi. „W programie o sukcesie decyduje przypadek: jaki taniec kto tańczy, jak tancerze są ubrani, po kim wystąpią. Gdy tancerz gra w serialu złodzieja, to ludzie nie przyślą na niego SMS-a, a jak tancerka ma duży biust, to może wygrać. To trąci igrzyskami. Tylko najlepsi przetrwają” – dodaje. Udział w programie mu służy. Nie ma jednak nic za darmo – trzeba się dla sprawy poświęcić. Wodecki w wielkanocną niedzielę wsiądzie w Krakowie w ekspres o 15:00 i przyjedzie do Warszawy. O godzinie 20:00 ze studia TVN, jak co niedziela, zacznie z innymi oceniać tańczące pary.

Do tej pory święta w rodzinie Wodeckich były święte. W tym roku domowników czeka zmiana. „Wychowałem się w bogobojnej rodzinie. Dziadek był organistą. W Wielkanoc i Boże Narodzenie nigdy nie brałem zleceń” – mówi. Opowiada, że dzieci wychowywał przez telefon, a jak wiele stracił zrozumiał dopiero kilka lat temu, gdy zaczęły mu się rodzić wnuki. „Dziś mam ich czworo i do każdego czuję to, czego nie miałem czasu czuć do córek i syna. Dotarło do mnie, że człowiek żyje dla rodziny” – wyjawia. Opowiada o wnukach: „Julka ma trzy i pół roku: fantastyczna, czupurna dziewczynka poznaje mnie po głosie, Majka ma półtora roku. Dawid 3 latka. To niebezpieczny człowiek. Wszystko rozkręci, a potem do gniazdka z prądem włoży. Geniusz psucia. No i najmłodszy z całej czwórki Leo: pół Anglik, pół Polak. Nie ma jeszcze roku, a już dość dobrze po angielsku mówi” – żartuje piosenkarz. Wnuki są dla niego wszystkim. Tęskni za nimi podczas trasy koncertowej. Rrozpieszcza. Rodzina artysty mieszka w Krakowie, a święta mają określony od lat podział ról. Święceniem pokarmów zajmują się dzieci, które z koszem święconki pojawiają się w rodzinnym domu. „Mieszkamy na trzecim piętrze w kamienicy pod Wawelem. Będę zabiegał o dobry humor domowników i nikomu nie przeszkadzał” – żartuje. Zbigniew Wodecki ciągle pomaga finansowo dzieciom i przypomina, że wnuki też mają swoje potrzeby. „Już się nie zmienię. Za późno. Nie rozgrzeszam się, ale nie mogę siedzieć z założonymi rękami. Muszę śpiewać, aranżować. Wiadomo ile mi zostało?” – żartuje. Praca to dla niego trochę ucieczka przed wyrzutami sumienia. „Nie potrafię pójść z wnukami na karuzelę. Nie umiem bajek im poczytać, bo mnie to strasznie nudzi. Tak mnie to życie uformowało” – tłumaczy.

Wodecki podczas spotkania jest wesoły i uprzejmy. Widać, że kocha dobre jedzenie, szybkie samochody, a pieniądze to dla niego coś, co się zarabia po to, żeby wydać. Nagle smutnieje i wyjawia, że czasami wyobraża sobie swój pogrzeb. „Idzie trumna, za trumną zamiast aniołków drepczą pszczółki, a z głośników leci piosenka: Tę pszczołę, którą tu widzicie zwali Mają” – snuje wizje Wodecki. Mówi, że pogodził się już z tym, że „Pszczółki Mai” w swoim życiu już nie przeskoczy. „Ale dzięki niej mam kredyt zaufania w społeczeństwie i mogę czasami zaśpiewać pieśni mądrzejsze, a czasami być trochę dobry i trochę zły. Tak jak każdy normalny facet” – mówi.

[Tomasz Barański, Super Express / fot. Mirosław Noworyta]

Poprzedni artykułNastępny artykuł