Mieli być gwiazdami i sprzedawać miliony płyt. Okazało się, że rynek nie czeka na laureatów programów muzycznych. W programie „Jestem, jaki jestem – ring” Michał Wiśniewski, wokalista zespołu Ich Troje, chce wyłonić kolejną gwiazdę estrady, dać szczęśliwcowi przepustkę do sławy i kariery. Ale czy nie będzie to raczej bilet na seans złudzeń? Początki karier zwycięzców tego typu programów to właśnie sugerują.
Triumfatorów „Idola” nie powinien spotykać los, który stał się udziałem uczestników „Big Brothera”, nierozumiejących, że przeciętność może się sprzedawać dobrze, ale krótko. Ci są nie tylko młodzi i urodziwi, lecz przede wszystkim utalentowani i odporni psychicznie. Skarlały rynek muzyczny powinien ich przyjąć z wdzięcznością. Tak się nie stało. Rozdźwięk pomiędzy debiutem polskich idoli i zwycięzców podobnych programów za granicą może szokować. „Pop Idol”, „Popstars”, „Star Academy”, „Operación Triunfo” – w różnych krajach programy typu „Idol” kreują solistów lub zespoły, które nie mają problemów ze spektakularnym debiutem.
Pierwszy singiel Willa Younga, zwycięzcy brytyjskiego „Pop Idola”, po tygodniu przekroczył milion sprzedanych egzemplarzy. Francuski zespół L5, angielska grupa Hear’Say, niemieckie No Angels i BroSis czy australijskie trio Atomic Kitten mają na swoim koncie miliony sprzedanych krążków. Tymczasem zwyciężczyni pierwszej edycji polskiego „Idola”, Alicja Janosz, sprzedała 21 tysięcy płyt, trzeci w tym finale Szymon Wydra – około 10 tysięcy, a inny finalista – Tomek Makowiecki – nieco ponad 9 tysięcy. Składanka z udziałem wszystkich uczestników finału pierwszej edycji osiągnęła zaledwie status złotej płyty (sprzedaż powyżej 35 tysięcy). Próżno szukać w zestawieniach płyt triumfatorów „Szansy na sukces” TVP czy „Drogi do gwiazd” TVN – Jarka Webera i Ireny Staniek. A przecież podobnie jak ich koledzy z Zachodu dostali medialną rakietę do gwiazd. Dlaczego więc mają problemy ze startem? – Obecnie sytuacja jest bardzo trudna. Praca przypomina zapasy. Gdy zaczyna się pracę z utalentowanym wykonawcą i projektuje się dla niego kampanię marketingową, niektóre ruchy promocyjne są okupione długimi rozmowami – narzeka Marcin Russek, product manager w BMG Poland, współpracujący z większością triumfatorów polsatowskiego „Idola”, których ma pod swymi skrzydłami ta wytwórnia. – Zakładana sprzedaż płyty Tomka Makowieckiego była większa niż obecny wynik, co nie znaczy, że firma jest niezadowolona. Oznacza to, że kilka milionów zobaczyło „igrzyska”, a tylko kilkanaście tysięcy wyraża chęć zakupu. Jednak twierdzenie, że ludzie nie kupują płyt, bo nie mają pieniędzy, łatwo podważyć. Album Anny Marii Jopek, zaliczanej raczej do elitarnej kategorii jazzu, sprzedano w liczbie ponad 400 tysięcy egzemplarzy. Zdaniem dr Urszuli Jareckiej, socjolog kultury z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, najwidoczniej „Idol” nie wykreował talentu, który porwałby młodzież. – Program pozwalał na niewiele własnej inicjatywy uczestników i nie lansował wzorców estradowych czy osobowych, z którymi młodzi ludzie chcieliby się identyfikować. Repertuar to zdecydowanie pięta achillesowa debiutantów. – Póki uczestnicy takich programów śpiewają znane piosenki, jest dobrze. Problem zaczyna się, gdy mają wystąpić z własnym repertuarem – mówi Paweł Sito, dziennikarz muzyczny. – W Polsce mamy niewielu dobrych autorów, nie ma giełdy piosenek. Repertuaru nie powinna dobierać też wytwórnia, bo stąd niedaleko do absurdalnej sytuacji rodem z agencji reklamowej – np. z badań wyniknie, że 300 tysięcy kobiet zostało opuszczonych, to zamówmy dla Kasi Kowalskiej piosenkę na ten temat. – Panuje moda na utwory z publishingu, a nie od polskich kompozytorów. Dla wytwórni to czysty zysk, bo wtedy za tekst nie płaci się ZAiKS-owi. Firmy nie szukają nowych zdolnych kompozytorów i tekściarzy – dodaje Elżbieta Zapendowska, jurorka „Idola”. Rzeczywiście, rocznie mamy zaledwie około 10 polskich przebojów, na co więc mogą liczyć debiutanci? – Repertuar dla Ali Janosz jest wypadkową propozycji firmy i jej menedżera, ale wszystkie piosenki były akceptowane przez Alę – zapewnia Marcin Russek. – Wydaje mi się, że Ala nie do końca odczuwa satysfakcję z tej płyty, jednak takie refleksje przychodzą zawsze po skończeniu dzieła – dodaje. Chodzą jednak słuchy, że ambitna Alicja ostro walczyła z wytwórnią. Do pomysłu kreowania jej na idolkę nastolatków nie można się przyczepić, ale czemu z plastikowych tworów popkultury na wzór wzięto Britney Spears, a nie Christinę Aguilerę, która przynajmniej ma okazję popisać się wokalnie? Zdaniem Elżbiety Zapendowskiej, także Jarek Weber to przykład zmarnowania wybitnego talentu. – To, co zgotowała mu wytwórnia, było miałkie i bez sensu. – Nie wystarczy, że ktoś ma twarz i głos – podkreśla Paweł Sito. – A tych ludzi zostawia się samym sobie. – „Idol” to dobrze wymyślony program i on spełnił swoją rolę. Zawiodły instytucje, które miały dalej zaopiekować się jego zwycięzcami – dodaje Elżbieta Zapendowska. W przypadku „Idola” to firma BMG Poland, która oprócz kontraktu ze zwycięzcą podpisuje umowy przedwstępne z finałową dziesiątką. Triumfator „Drogi do gwiazd” wydaje płytę w Sony Music, a zwycięzca „Szansy na sukces” jedzie na festiwal w Opolu. Umowa obejmuje zwykle także promocję, choć np. Szymon Wydra samodzielnie wyprodukował swoją płytę i zajmuje się jej promowaniem, BMG tylko dystrybuuje jego krążek. Promowanie albumu musi nastręczać mu kłopotów, skoro narzekają nawet potentaci: – Płyty finalistów były szeroko promowane – mówi Marcin Russek z BMG. – Ale mimo takiej oglądalności programu i sukcesu twórców i uczestników w niektórych mediach odczuwało się mentalny sprzeciw albo blokadę przed solowymi dokonaniami finalistów. – Każda telewizja ma swoje „stadko” i odwraca się od nowych gwiazd wylansowanych przez konkurencję – dodaje Paweł Sito. – Gdyby tak było, Tomek Makowiecki nie zakwalifikowałby się do tegorocznego konkursu w Opolu – ripostuje Marek Sierocki, szef redakcji muzycznej i estrady TVP, dodając, że Jarek Weber też pojawiał się na antenie TVP. W popularności „Idola” i podobnych show kryje się jeszcze jedno zagrożenie dla przyszłych karier. – Wydaje się, że biorących udział w „Idolu” szufladkuje się jako przypisanych do programu, a nie jako uczestników polskiej sceny muzycznej – uważa dr Urszula Jarecka. – Publiczność bawiła się samym programem, a im bardziej ktoś obrywał od jury, tym większe uzyskiwał poparcie widzów – dodaje. Cieszyły rywalizacja i możliwość pociągania za sznurki. Jeszcze wyraźniej widać to na przykładzie „Szansy na sukces” i „Drogi do gwiazd”. Mimo dużej oglądalności oraz wielkich plenerowych koncertów z trudem można wymienić choćby jedno nazwisko laureata z ostatnich lat. Publiczność traktuje ich mniej poważnie, bo oba programy cechuje bardziej familiarna atmosfera, brakuje napięcia wywołanego choćby „występami” jury. Twórcy „Szansy na sukces” chwalą się dziś finalistami „Idola”, którzy startowali najpierw u nich. Jednak dopiero „Idol” ich wypromował. Justyna Steczkowska, Kasia Stankiewicz, Maciek Molenda – im kiedyś udało się zyskać rozgłos dzięki programowi Dwójki. – Justyna Steczkowska była ostatnim powalającym debiutem – mówi Elżbieta Zapendowska. Co różni ją od Ali Janosz? Może muzyczna rodzina, ówczesny brak konkurencyjnych programów? Pod jednym względem przewaga była miażdżąca: repertuar. – Justyna wiedziała, w jakim kierunku chce pójść, i trzymała azymut na własne marzenia – mówi jurorka „Idola”. A może tworzenie idoli przez telewizje to z gruntu zły pomysł? – Polacy raczej nie lubią narzucanych idoli – podkreśla dr Jarecka. – Wolimy mieć poczucie większego wpływu chociażby na kształtowanie sceny muzycznej. Idoli wybieramy sobie sami – lepszy landrynkowy bunt Michała Wiśniewskiego, którego media nie lansowały, niż telewizyjnie kreowana gotowa gwiazda do podziwiania. Coś w tym musi być, skoro Ich Troje, Brathanki, Łzy czy bracia Golcowie wypromowali się sami i dopiero później dostrzegły ich wielkie wytwórnie. – Firmy fonograficzne sabotują polską muzykę. Społeczeństwu, w którym kucharki śpiewały Osiecką, nie można wiecznie serwować popowej sieczki. Mam nadzieję, że ktoś w końcu się wścieknie i powstanie duża polska wytwórnia – mówi Elżbieta Zapendowska. Szkopuł w tym, że prócz wściekłości musiałaby dysponować kapitałem, przychylnością mediów oraz zastępem genialnych kompozytorów i tekściarzy. Brzmi realnie?
[Przegląd]