Big Brother, Big Brother 2, Big Brother 3: Bitwa

Wielki Brat: nowe czasy, nowe strachy

Osobliwość nowego Wielkiego Brata na tym polega, że nie obchodzi go, kto z graczy wygra czy przegra. Nie ma faworytów i do nikogo wstrętu nie żywi. Całkiem bez sensu byłoby drapać się na barykady i wzywać do boju. Odległość, jaka dzieli nas, a zwłaszcza nasze strachy, od pokoleń, których strachom wyraz dawali Teodor Adorno, Hannah Arendt, Ernst Cassirer, Erich Fromm, Aldous Huxley czy George Orwell, można mierzyć na różne sposoby. Można, dla przykładu, przyjrzeć się bliżej widowisku publicznemu pod nazwą „Big Brother”, które ostatnio wzięło szturmem wszystkie ważniejsze stacje telewizyjne świata i podbiło w mgnieniu oka serca ich odbiorców.

Nie będzie to sposób gorszy od innych. Błyskawiczna kariera widowiska zaskoczyła komentatorów. Wielu sięgnęło po wyjaśnienia najprostsze i tłumaczyło bajeczną karierę odwieczną ludzką słabością do dziurek od kluczy: miliony lgną do Wielkiego Brata, powiadali, bo to taka elektroniczna dziurka od klucza, przez którą (w odróżnieniu od dziurek, jakimi posługiwali się tradycyjnie lokaje i inna uprzywilejowana służba) miliony oczu naraz przyglądać się mogą tajemnicom cudzych sypialń. Nie zawsze jednak wyjaśnienia najoczywistsze są najtrafniejsze. Trzeba było nieco więcej czasu, by prawdziwy sens fenomenu – to, co w nim nowe, a nie tylko to, co schlebia archaicznym ludzkim przywarom – zgłębić. Zastanówmy się: nie stałoby się widowisko z miejsca głównym tematem ludzkich rozmów, gdyby nie to, że ów typ życia, jaki wystawiło ono na pokaz, stał się już wprzódy główną z uprawianych dziś powszechnie ludzkich gier.

A zaczęło się to tak: któregoś dnia 1999 roku niejaki John de Mol z miasta Hilversum oglądał w telewizji przygody osobników zamkniętych na miesiąc w szklanej kopule pośrodku pustyni arizońskiej – i doznał, jak sam powiada, nagłego olśnienia. Zrodził mu się w mózgu „Big Brother”: od razu dorosły, w całości i ze wszystkimi kończynami, gotowy do kroczenia przez ekrany. Pokazano „Wielkiego Brata” najpierw na małym prywatnym kanale Weronika, ale rozgłos był od pierwszej chwili tak olbrzymi, że przechwyciły pomysł niezwłocznie najmożniejsze korporacje telewizyjne świata. Pojawił się jak dotąd „Wielki Brat” w 27 krajach, windując pana de Mola na drugie miejsce na liście najbogatszych Holendrów. Sukces był fenomenalny, nawet w zestawieniu z praktykami telewizji komercyjnej popędzanej przez mus wysokich notowań i napędzanej przez gigantyczne kampanie „hajpu”. O francuskiej wersji „Wielkiego Brata” (nazwanej tam, o dziwo, z angielska „Loft Story”) Ignacio Ramonet napisał w czerwcowym „Le Monde Diplomatique”, że „nigdy dotąd w dziejach francuskich środków przekazu” nie odnotowano zdarzenia, które by „podobnie podnieciło, zafascynowało, zaszokowało, wzburzyło, zaniepokoiło, podekscytowało i zirytowało kraj cały”, i że nawet festiwal w Cannes i rozgrywki finałowe o puchar Francji, zazwyczaj bijące wszystkie rekordy popularności, zepchnięte zostały w cień. A znów w Wielkiej Brytanii około 10 mln ludzi w wieku 18-25 lat zamierzało uczestniczyć w głosowaniu na najlepszych i najgorszych zawodników „Wielkiego Brata”. Dla porównania – 1,5 mln ludzi tej samej kategorii wieku poszło do urn w dniu wyborów do brytyjskiego parlamentu. Przenikliwość Johna de Mola rzeczywiście godna jest podziwu. Odkrył on niezaspokojone, a dla wielu najbystrzejszych oczu niewidzialne zapotrzebowanie; coś, czego setki milionów mężczyzn i kobiet przylepionych dziś do ekranów telewizyjnych w 27 krajach musiało dotkliwie łaknąć. Model spektaklu, jaki wszyscy ci ludzie gotowi byli powitać z wdzięcznością, za olśnienie właśnie – za to, że objawił im nagle sens ukryty ich życiowego doświadczenia. Głównie zaś za to chyba, że potokami pochwał, jakimi go zalano, zmył stygmat z życia, jakie prowadzili, i uwolnił ich od podejrzenia, że winni się go wstydzić. 5,4 mld dol., za jakie de Mol sprzedał swą firmę Entertainment hiszpańskiej korporacji Telefonica, wskazuje na to, ile gotowi byli wdzięczni odbiorcy „Wielkiego Brata” zapłacić za rozgrzeszenie i przebaczenie win za dalsze grzechy. Zaiste, podobieństwo między dramatami rozgrywającymi się na scenie „Wielkiego Brata” a życiem codziennym jakże dobrze znanym widzom z autopsji jest porażające. Przypomnijmy, że na ekranie dwanaście osób o powierzchownie tylko znanej sobie nawzajem przeszłości i zapewne nader rozmaitej, a z pewnością osobno przeżywanej przyszłości, ma spędzić razem parę tygodni. Staje więc dwanaście mężczyzn i kobiet przed zadaniem ulepienia czegoś w rodzaju modus covivendi od zera, z kruchego materiału i bez perspektywy trwania. Wszyscy są od początku świadomi, że przeznaczeniem każdego i każdej z nich jest „wybycie” z towarzystwa, i że jedynym ich ratunkiem przed banicją jest sprawienie, by innych przepędzono przed nimi… Jeśli zabraknie im po temu sprytu czy zajadłości, wykopią ich z widowiska ci właśnie, których w dobroci serca pożałowali, i ci, których nie potrafili na czas wymanewrować. W toku widowiska „reszta świata” pozostaje niewidoczna. Ani uczestnicy gry w „kto kogo”, ani jej widzowie nie wiedzą, skąd się biorą żywność i zabawki i kto właściwie postanawia, jakim to próbom zawodnicy mają być z kolei poddani. „Wielki Brat” jest pseudonimem owej „reszty świata” i jednym z najważniejszych dokonań widowiska jest ukazanie, jak kapryśny i nieprzewidywalny ten świat jest, jak się on od jednej niespodzianki do drugiej przerzuca, przez cały czas tuląc swe karty do piersi. „Aha, eureka!” – myślą sobie widzowie. Od dawna podejrzewaliśmy, że tak się rzeczy mają, ale nie całkiem umieliśmy te podejrzenia w wiarygodny i sensowny sposób wyrazić. Teraz wiemy, i to z miarodajnych źródeł”. Z wiedzą nadchodzi i pociecha: „Wiemy teraz (bo nas przekonano), że co zdawało się wynikać z naszych własnych błędów lub zezowatego szczęścia, wypływa z ogólnego porządku rzeczy… Koledzy i koleżanki, tak toczy się światek”.

Nie ufaj nikomu
Tuż za „Wielkim Bratem” wtargnęło triumfalnie na ekrany „Najsłabsze ogniwo” („The Weakest Link”) – kolejny szlagier pogranicza stuleci, wynaleziony dla odmiany w Anglii i niezwłocznie importowany za grubą opłatą do Stanów Zjednoczonych. „Najsłabsze ogniwo” powtarza przesłanie „Wielkiego Brata”, ale oświadcza też pełnym głosem to, o czym „Wielki Brat” mówił szeptem tylko – zespół istnieje po to, by wspomóc karierę najsprytniejszych jego członków, i poza tym nie ma żadnej wartości. W „Najsłabszym ogniwie” rozpoczyna grę sześć osób, ale każda z nich wie, że tylko jedna przetrwa do końca, by wsadzić do kieszeni zarobki wszystkich pozostałych, które opuszczą jedna po drugiej plac boju, tak jak przyszły – z pustymi rękami. Po każdej turze pytań, na jakie odpowiadają indywidualnie, „członkowie zespołu” przepędzają jednego ze swego grona, przypinając mu łatkę „najsłabszego ogniwa” z tego powodu, że wniósł najmniej do puli przeznaczonej dla tego jednego (nie wiadomo jeszcze, kto nim będzie), który przetrwa wszystkich. Każdy przez kolegów na banicję skazany ma obowiązek publicznej spowiedzi przed kamerą. Pokonani różnie swą porażkę tłumaczą, ale każda przyznaje się do winy i bije się, rzecz jasna, we własne piersi. Wprost czy pośrednio, nieuchronność i nieubłagalność zdarzeń, jakie dopiero co się na oczach widzów przetoczyły, znajdują potwierdzenie – to jest twardy świat, dla twardych ludzi przeznaczony. W tym świecie pokonani ponoszą porażkę, bo sami sobie piwa nawarzyli. Mogą mieć tylko do samych siebie pretensję i nie mają prawa domagać się nie tylko odszkodowania, ale i współczucia z powodu nieszczęść, jakie na nich spadły. Amerykańskim wkładem oryginalnym do rodziny Wielkiego Brata jest „Ocaleniec” („Survivor”). Na bezludnej wyspie rozbitkowie starają się ostać przy życiu kosztem pozostałych. Widowisko nosi podtytuł „Nie ufaj nikomu” („Trust No One”). Kropkę nad „i”, ku oświeceniu całkiem już niepiśmiennych, postawił satyryczny ponoć, ale z wielką powagą opowiedziany film „Seria siódma: Współzawodnicy” („Series 7: Contenders”). Sześciu zawodników dostaje identyczne spluwy i równą ilość nabojów (żyjemy w końcu w społeczeństwie równych szans). Mają tydzień na to, by powystrzelać się nawzajem. Nagrodą dla osoby, która została przy życiu (a cóżby innego?), jest prawo do udziału w następnej serii programu. Spektakle z rodziny „Wielkiego Brata”, najbardziej dziś na świecie popularne z telewizyjnych widowisk, są publicznymi próbami kostiumowymi „zbywalności” człowieka. Niosą one widzom naraz ostrzeżenie i glejt. Nikt nie jest nie do zastąpienia. Nikt nie ma prawa do udziału w podziale zysków z tego tylko tytułu, że przyczynił się do powstania puli, a już tym bardziej z tego powodu, że był lojalnym członkiem zespołu. Życie jest (przesłanie w kółko się powtarza) twardą grą dla twardych ludzi. Każda rozgrywka startuje od zera, byłe zasługi się nie liczą, wart jesteś tyle, co wynik ostatniego pojedynku. W tej grze każdy zawodnik jest sam dla siebie i aby posuwać się do przodu (o dotarciu do szczytu już nie wspominając), każdy musi (chwilowo, panowie, chwilowo!) współpracować z innymi w usuwaniu tych, którzy drogę blokowali, aby w końcu przechytrzyć tych, z którymi w oczyszczaniu drogi współpracował. Jeśli nie jesteś twardszy i masz więcej niż inni skrupułów, oni cię wykończą, miast ty ich – raz-dwa i bez zmrużenia oka. W tej grze życiem zwanej najtwardsi (czytaj – najmniej sumieniem obciążeni) z życiem uchodzą. Ergo: bądź twardy.

Mówię o rodzinie „Wielkiego Brata” nie bez kozery. Zapewne w uznaniu wspólnej treści ukrytej za odmiennymi (nie za bardzo zresztą) formami przyjęło posiłkować się zwrotem „Big Brother” jak nazwą generyczną całego zestawu wymienionych wyżej widowisk (rozrastającego się z miesiąca na miesiąc). A wszak Wielki Brat to postać znana, boleśnie znana pokoleniom podrastającym w „stuleciu obozów”. Unieśmiertelniona przez Orwella postać Wielkiego Brata uosabiała bezwzględną i pozbawioną skrupułów władzę, która wyznaczała ścieżki, jakimi ludziom wolno kroczyć, ustalała dozwolony sposób stawiania kroków i karała bezlitośnie każdego, kto śmiał posłuszeństwa odmówić lub nie potrafił wykonać rozkazu bez wahania i ku rozkazodawcy całkowitemu zadowoleniu. Wielki Brat nie pozostawiał wyboru. Wielki Brat Orwella żądał tego głównie, by wszyscy byli posłuszni jego żądaniom… Wiedział on dokładnie, czego chce, i nie znosił odstępstw. Tamten Wielki Brat zawiadywał życiem swych „młodszych braci” od kolebki do grobu. Znany był też z tego, że domagał się, by go za to miłowano. Chciał, by się go bano i by go kochano. Wielki Brat Orwella panował nad królestwem hipokryzji i kłamstwa. W jego królestwie niewolę nazywano wolnością, ból lekarstwem, a zniewolenie wyzwoleniem. Jeśli takim się jawił Wielki Brat na portrecie przez Orwella namalowanym (a z tego portretu go znamy), to nazwanie omawianej tu rodziny widowisk jego mianem zdaje się być nieporozumieniem. (Trzeba było przynajmniej użyć nazwy „Nowy Wielki Brat”. Wielki Brat z widowisk telewizyjnych tak się ma do Orwellowskiego, jak „New Labour” Tony’ego Blaira ma się do oryginalnej Partii Pracy.) Jeśli publika nie podniosła krzyku i jeśli nazwę pokornie przyjęto, to chyba dlatego, że obecne pokolenie mętnie tylko i mgliście pierwotny sens zwrotu pamięta albo go zgoła zapomniało. Dzięki niedowładowi pamięci stał się Orwellowski zwrot pustym pojemnikiem gotowym do przyjęcia najrozmaitszych treści. A że kołacze się jeszcze w pamięci, że pojemnik ów służył gromadzeniu mar nocnych i upiorów ludzi za dnia straszących, więc do przyjęcia tych właśnie treści, jakie autorzy widowisk weń włożyć postanowili, nadawał się jak ulał. Teraz, jak wtedy, służy on magazynowaniu ludzkich strachów. Tyle że strachy dziś nie te co wtedy. Wielki Brat z telewizyjnych spektakli nie pokazuje twarzy. Po co zresztą miałby? W odróżnieniu od swego poprzednika nie zależy mu wszak na miłości ludzkiej i nic mu po oznakach oddania i zaklęciach wierności. Ten nowy Wielki Brat jest pożytecznym, ba, dobrotliwym facetem (reprezentuje on, powtórzmy, „resztę świata”, a bez tej reszty nie byłoby żadnego z naszych osobistych światów), ale dostarcza usług pod warunkiem, że ich odbiorcy doń się nie mieszają, na ręce mu nie patrzą ani nie próbują dociekać jego zamiarów. Byle tylko ten niezbyt zresztą uciążliwy warunek był dotrzymany, Wielki Brat dostarczy graczom wszystkiego, czego do grania potrzebują – w pełni wyposażoną scenę, łóżka z pościelą, pokarm i garnki; nawet zabawki i pomysły nowych rozrywek, jakie ustrzegą zawodników przed nudą rutyny. Wielki Brat robi swoje i znika. Reszta od graczy zależy… Wielki Brat to jedna z tych „nie dzwońcie do nas, my do was zadzwonimy” firm. Nie ma tu miejsca na skargi i zażalenia, bo i pod jakim adresem je wysyłać? Głównie zaś osobliwość nowego Wielkiego Brata na tym polega, że nie interesuje go zupełnie, co zawodnicy z zabawkami i innymi cudeńkami zrobią, do czego ich użyją i z jakim skutkiem. Nie obchodzi go, kto z graczy wygra, a kto przegra, kto skończy na górze, a kto w rynsztoku. Nowy Wielki Brat nie ma faworytów i do nikogo wstrętu nie żywi. Nowy Wielki Brat jest bezstronny (jak powiedzieliby nasi parlamentarzyści – „nie działa ze względów politycznych”). Nie ma powodu, by go pomówić o okrucieństwo, a już całkiem bez sensu byłoby drapać się na barykady i wzywać do boju. A jako że sprawiedliwość znaczy w wydaniu Wielkiego Brata tyle, co obojętność na to, kto w końcu będzie górą, a kto końca nie dotrwa, to nie ma powodu, by go o łamanie sprawiedliwości oskarżać. Reszta, powtórzmy, zależy od ciebie, świadka gier cudzych i uczestnika własnych. Ta reszta, miej to na uwadze, to „gra o sumie zerowej”. Wygrasz tyle, ile inni przegrają – ani grosza więcej. Aby inni mogli wygrać, ty musisz przegrać. Nie ma więc sensu zwierać szeregów, stawać ramię przy ramieniu, szukać wspólnej sprawy, chyba że masz na myśli porozumienie z założenia chwilowe, użyteczne, gdy masz się wdrapać na kolejny szczebel drabiny, ale zbędne z chwilą, gdy się wdrapiesz. Sojusze są dobre, jak długo ci służą. Stają się szkodliwym, ruchy krępującym obciążeniem w chwili, gdy bez ich usług możesz się już obejść. Z aktywów przedzierzgają się w pasywa i biada temu, kto przegapi moment przeobrażenia. „Big Brother” jest grą na „wykluczanie”. Imieniem sukcesu jest usunięcie innych, zanim inni zdołają usunąć ciebie. Na początku gry gracze są sobie równi – lub przynajmniej mówi się im to i w to wierzą. Coś robił i kim byłeś w przeszłości, jakieś miał cnoty czy wady, zasługi czy grzechy – wszystko to nie liczy się. Przeszłość nie pozostawiła po sobie śladu; nie zepsuła twych szans, ale też i nie obdarowała przywilejem. Każda gra w pełni tego słowa znaczeniu jest „nowym początkiem”. Jakiekolwiek posiadasz kwalifikacje, jakiekolwiek drzemią w tobie nieujawnione dotąd talenty – musisz je wydobyć z ukrycia w tej chwili, na tym miejscu – w przeciwnym wypadku są funta kłaków warte. Każdy jest tu dla każdego obcym – a więc od pierwszej chwili musisz zaprząc do roboty cały swój spryt i urok, by zdobywać przyjaciół i wpływy (po to tylko, by móc się przyjaciół pozbyć, gdy staną się balastem, a na tych, którzy twym wpływom się poddali, machnąć ręką, gdy dokonają tego, do czego byli ci potrzebni). Wszyscy obok wiedzą równie dobrze jak ty, że w końcu tylko jeden z was pozostanie na placu boju, zagarniając wszystkie łupy. Każdy jest więc świadom tego, że wszelkie przymierze opatrzone jest klauzulą „do wypowiedzenia” i nie przeżyje spełnienia swego zadania. Zawsze w końcu zostanie ci tylko nadzieja na własne siły. Jest jeszcze w widowiskach spod znaku „Wielkiego Brata” rytuał publicznej spowiedzi (konfesjonał zredukowany jest tu do pokutniczego fotela i kamery telewizyjnej zastępującej nieobecnego spowiednika). Gracze, którzy wyszli zwycięsko lub przynajmniej uszli cało z dziennych zmagań, spowiadają się wraz z pokonanymi, pobitymi lub upokorzonymi. Mają zdać sprawę ze swych uczuć w czasie bitwy i po jej zawieszeniu. Różne słyszy się w spowiedziach opowieści, ale nauka z nich płynąca jest zawsze monotonnie, do znudzenia jednaka – nie mam komu poza sobą samym dziękować za sukces, nie mam na kogo poza samym sobą żalić się z powodu porażki. I jest jeszcze jedna nauka, równie pouczająca; trzeźwiąca, rozwiewająca złudzenia. Ów Wielki Brat, który zastawia scenę dla życiowych gier, jest istotą tajemniczą i niedostępną. Zdarza się, że przemówi do ciebie (przez telefon, oczywiście), ale ty nie możesz do niego zadzwonić – a i po co miałbyś próbować?! Wielki Brat przypomina Boga franciszkańskich fraticelli i filozofów późnośredniowiecznego nominalizmu. Podobnie temu Bogu jest „kapryśny, przerażający w swej wszechmocy, niepoznawalny, nieprzewidywalny, nieograniczony w swych poczynaniach przez przyrodę i rozum, neutralny wobec dobra i zła”. Jest to, jak ów Deus, w pełni tego słowa znaczeniu Wielki Brat absconditus. Wiesz (każdy wie o tym), że on istnieje, aleś go nie widział i nie zobaczysz. Nic praktycznego z twej wiedzy o jego istnieniu nie wynika. Gdy masz borykać się z prozaicznymi kłopotami codziennego życia, jesteś sam – na własne siły zdany i własnemu przemysłowi pozostawiony.

Wiara leży trupem
Oto dlaczego miliony lgną jak zaczarowane do ekranów. Zaiste, nie ma po co pytać, komu te dzwony biją… Zawodnicy „Wielkiego Brata” czy „Najsłabszego Ogniwa” powtarzają w kółko dzieje tych, którzy się im zachłannie przyglądają. Snują wątek mitu, jaki obnaża sens tych dziejów, podnosząc sploty przypadków do rangi praw niezłomnych. Oto jak owe miliony, które śledzą z zapartym tchem każdy ich krok i każde potknięcie, żyją dzień po dniu, choć zbyt mało mają w życiu codziennym czasu, by się nad tym zastanowić. Teraz widzą na telewizyjnych ekranach kształty swego życia jasno, grubymi kreskami narysowane. Obraz jest wyrazisty, spreparowany do spraw zasadniczych, oczyszczony z przypadkowych naleciałości, laboratoryjnie czysty. W toku widowiska wychodzi na jaw logika ludzkich losów, taka, jaka jest, w całej swej nielogicznej logiczności. Ale widowiska z rodziny „Big Brother” oferują swym widzom jeszcze więcej – coś w rodzaju zbiorowej i bezpłatnej sesji na kanapie psychoanalityka. Nadają kształt namacalny i przejrzysty obawom, jakie błąkały się dotąd w ciemnościach nocy. Teraz wreszcie widzowie wiedzą, co ich po nocach gnębiło; poznają naturę swych upiorów lepiej, niż mogliby dzięki gazetom, a i pojmują ją lepiej, niż mogliby, korzystając z usług uczonych socjologów. Teraz przynajmniej wiedzą, co im doskwiera. Misteria spod znaku „Wielkiego Brata” nie tylko im to wszystko dokumentnie wyjaśniły, ale i poinformowały swych widzów, o czym mają myśleć i jak o tym myśleć mają… Rzecz jasna, opowieść dociera do widzów w stanie prefabrykowanym. Skrzętnie opakowana, łącznie z wykładnią, dokładną instrukcją, jak obrazki oglądać i gdzie ich sensu szukać (choć w przypadku obrazów trudniej niż w przypadku tekstów wykładnię wytropić i od faktów jakich sens wykłada odseparować). Gdyby się nawet dało interpretację z opowieści wypreparować, i tak nie zaskoczyłaby ona widzów ani nie wzbudziła ich sprzeciwu. Interpretacja logiki życia wmontowana w fabułę omawianych tu widowisk może być przejrzystsza niż gdzie indziej i do skonsumowania łatwiejsza, ale nie jest bynajmniej dla widzów nowa czy odkrywcza. Sugerowaną tu opinię o przyczynach ludzkich wzlotów i upadków słyszy się dziś ze wszystkich stron. Leją się podobne opinie z głośników, wyzierają ze stronic gazet i popularnych powieści, przeżuwane są w poufnych zwierzeniach koleżeńskich i w pogawędkach za biesiadnymi stołami. Nasz okrutnie hałaśliwy świat pęka od informacji, opinii i opinii za informacje przebranych – ale z kakofonii dalekich od harmonii dźwięków przebija się na kształt refrenu jeden motyw. Peter F. Drucker, za wieszcza przez neoliberalnych ludzi interesu i polityków uznany, przed innymi, bo już w 1989 roku, ten motyw przewodni zapisał i nagrał: „Ostatnim zachodnim politykiem wysokiej rangi, który wierzył w zbawienie przez społeczeństwo, był Willy Brandt”. „Nikt, oprócz być może teologów wyzwolenia z Ameryki Południowej, nie wierzy dziś w możliwość osiągnięcia, poprzez działanie zbiorowe, społeczeństwa doskonałego lub choćby zbliżenia społeczeństwa do ideału… Ktokolwiek na modłę Lyndona Johnsona sprzed dwudziestu laty ogłosiłby dziś projekt „Wielkiego Społeczeństwa”, stałby się z miejsca przedmiotem powszechnego pośmiewiska”. Krótko mówiąc, „wiara w zbawienie przez społeczeństwo leży trupem”. Dodajmy, że pochowano ją po obu stronach rozmontowanej już dziś ideologicznej barykady, zarówno w pałacach, jak i w lepiankach, w pilnie strzeżonych luksusowych osiedlach dla wybrańców i w miejskich gettach dla pospólstwa… Wielki Brat z „reality TV” (tak producenci „Big Brother”, „Loft Story”, „The Weakest Link” i „Survivor”, ku powszechnej zgodzie widzów, ochrzcili swe wytwory) jest „Nową Rzeczywistością” Petera Druckera rozpisaną na głosy w celu wystawienia w teatrze. Wielki Brat absconditus uosabia societas abscondita. Świat przez nas zamieszkany i codziennie przez nas odtwarzany nie jest, rzecz jasna, widowiskiem „Big Brother”, tyle że wyświetlanym na wielkim ekranie społeczeństwa. Nie jest też „Big Brother” fotografią, kopią czy reprodukcją dzisiejszej społecznej rzeczywistości. Ale jest tej rzeczywistości skondensowanym, wydestylowanym, oczyszczonym (i z tego tytułu uproszczonym!) modelem. Rzec by można, że naszpikowana kamerami telewizyjnymi kwatera zawodników „Wielkiego Brata” jest czymś w rodzaju laboratorium, w jakim tendencje dzisiejszego zindywidualizowanego i indywidualizującego się, zderegulowanego i deregulującego się, sprywatyzowanego i prywatyzującego się społeczeństwa, tendencje w życiu codziennym rozwodnione i rozcieńczone i w natłoku spraw codziennych oczom umykające, poddawane są – widowisko po widowisku – próbom doświadczalnym, w których toku ich możliwości ekstremalne, krew w żyłach mrożące, wystawiane są na widok publiczny.

[Zygmunt Bauman, socjolog i filozof]

Poprzedni artykułNastępny artykuł