Agent, Agent 2

Agent powstań!

Rok temu program „Agent” zmienił polską telewizję. Był pierwszym reality show nad Wisłą. Zyskał potężną rzeszę fanów. W ślad za nim ruszył „Big Brother”, potem „Dwa światy”, „Ekspedycja”, „Amazonki”, „Gladiatorzy”, „Big Brother 2”. Teraz „Agent” powraca. Prowadzącym program jest i tym razem nasz redakcyjny kolega. Twierdzi, że „Agent” bardzo się zmienił. Rok temu liczyła się grupa, teraz każdy ostro grał na siebie. Oto jego relacja z realizacji widowiska w Hiszpanii…

Mówi Marcin Meller
Zaczęło się od spełnienia prawa Murphy’ego: jeśli coś może się nie udać, to się nie uda. Trzydziestoosobowa ekipa realizacyjna była już od kilku dni w hiszpańskiej Andaluzji. Wieczorem miała przylecieć z Polski dwunastka zawodników. Wczesnym rankiem telefon: Straż Graniczna nie puściła jednej z dziewczyn. Jakieś kłopoty z dokumentami, podwójnym obywatelstwem. Nie pomogły błagania i tłumaczenia. Trzeba było natychmiast znaleźć zastępczynię i dostarczyć ją na wieczór do Andaluzji. Pierwsza kandydatka z listy rezerwowej (zamożna i odnosząca sukcesy sportsmenka) obraziła się, gdy do niej zadzwoniono: wszak powinna trafić do składu podstawowego. Druga nie odbierała telefonu. Do trzech razy sztuka. Mieszkająca kilkaset kilometrów od Warszawy kobieta po dziesięciu godzinach lądowała w Sewilli. Tak jak i w pierwszym programie tylko czwórka realizatorów wiedziała, kto jest agentem. Formuła programu polega na tym, że uczestnicy wykonują zadania, a przeszkadza im ktoś z grupy, zwany agentem. W zabawie chodzi o odgadnięcie, kto jest agentem, odpadają z gry ci, którzy typują najgorzej. Nie wiedzieli nawet operatorzy. Podświadomie mogliby częściej zwracać kamery w jego stronę. Zawodnicy testowali ekipę na różne sposoby, zadawali podchwytliwe pytania, próbowali podsłuchiwać. Ja też nie chciałem i tym razem zawczasu wiedzieć, kto jest agentem – mogłem się zdradzić jakimś spojrzeniem, słowem, mrugnięciem. Rok temu zacząłem się domyślać podczas trzeciego odcinka, w połowie byłem pewny. Teraz dopiero mój czwarty kandydat okazał się strzałem w dziesiątkę. Nie tylko mnie agent zagrał na nosie. Izolda Sanetra, która była uczestniczką poprzedniego „Agenta”, a tym razem opiekowała się zawodnikami, a więc spędzała z nimi najwięcej czasu, jeszcze w przeddzień finału obrugała agenta za coś, co zrobił dlatego, że był agentem. Zupełnie go nie podejrzewała.

Za budżet „Agenta” można nakręcić porządny film fabularny, ale reguły produkcji są sztywniejsze i trudniejsze. Jeden odcinek telewizyjny to dwa dni w rzeczywistości. Czyli w sumie dwadzieścia dni plus dwa na nieprzewidziane wypadki, zwłaszcza pogodowe. Kalendarz jest nieubłagany, niektóre rezerwacje są nieprzekładalne, więc z każdym dniem i kłopotem emocje rosną. Na szczęście trzy czwarte ekipy pracowało nad poprzednim „Agentem” (i po drodze również nad „Ekspedycją” , w tym realizator całości Ewa Leja. Ludzie się znali, pamiętali błędy. Koncepcja ogólna była taka sama, zmienił się kraj i – z paroma wyjątkami – zadania. Zagadką i wyzwaniem byli zawodnicy. Poprzednim razem zupełnie nie wiedzieli, co ich czeka. Jeżeli w ogóle mieli pojęcie o reality show, to z fragmentów oglądanych w zachodnich stacjach. Niektórzy nawet nie wierzyli, że agent naprawdę istnieje. Byli w dużej mierze sobą. Nie przejmowali się za bardzo kamerami. Bawili się przygodą.

Scenariusz „Agenta” tak jest skonstruowany, że tworzy często sytuacje konfliktowe: człowiek przeciw człowiekowi, jednostka przeciw grupie, interes własny przeciw zbiorowemu. Poprzednim razem zawodnicy wybierali grupę. Pracujący z nami Szwedzi irytowali się. Uważali, że Polacy nie rozumieją podstawowej reguły gry: walczysz dla siebie; szwedzcy zawodnicy to rozumieli. Próbowałem im tłumaczyć, że to różnica kulturowa. Nawet jeśli polski zawodnik chciałby tak naprawdę uszarpać coś dla siebie, to wie, że każde jego zachowanie jest filmowane, że zobaczą to w telewizji bliscy. Mówiłem, że być może to hipokryzja i zakłamanie (a być może nie), ale w Polsce, mimo postępów agresywnego indywidualizmu, nadal spotka się z aprobatą, poświęcenie na rzecz innych.

Od czasów emisji pierwszego „Agenta” przez ekrany przewaliły się tysiące godzin rozmaitych widowisk. Po doświadczeniach „Ekspedycji”, w czasie której panowała dość bezwzględna walka o ogień, co zraziło wielu widzów, założenie było takie, by na castingu do „Agenta” wybrać raczej mniej zażartych i walecznych zawodników. Żeby podtrzymać – mimo toczonej walki – sympatyczny wizerunek programu. „Agent” bowiem ma odmienny od pozostałych widowisk mechanizm selekcji zawodników. W „Big Brother” czy w „Ekspedycji” to sami zawodnicy wskazują, kogo chcą wyrzucić. Można więc wyznaczyć kogoś do odejścia twierdząc jednocześnie, że tę osobę bardzo się lubi. W „Agencie” zawodnicy nie muszą na siłę podobać się innym, nie muszą też obrabiać innym pupy. Ich wzajemny stosunek emocjonalny ma się nijak do szans zwycięstwa. Zastanawialiśmy się więc w ekipie, jak będzie w tym roku: walka czy altruizm? Jacy okażą się ci nowi? Przede wszystkim znali doskonale reguły gry. O ile w pierwszym „Agencie” każdy zawodnik prawie zawsze twardo zaprzeczał, że jest agentem, to w drugim było zupełnie na odwrót. Każdy kombinował tak: jeżeli wzbudzę podejrzenia, to ktoś inny może na mnie zagłosować, czyli się pomyli, a więc moje szanse na pozostanie w grze wzrosną. Warto więc np. specjalnie zawalić zadanie, by skierować na siebie podejrzenia. Na samym początku gry, kiedy była jeszcze cała dwunastka, poza kamerami ktoś dla żartu rzucił: „Agent powstań!”, zerwało się siedem osób. Byli sprytniejsi niż przed rokiem. Przynajmniej dwa razy tak skonstruowaliśmy zadanie, by dla wzmocnienia dramaturgii programu przegrali. Już miałem przygotowany tekst w rodzaju: „No, przykro mi, niestety nie udało się…”, kiedy odzywała się krótkofalówka i słyszałem głos jednego z realizatorów: „Marcin, kurde, szykuj się na zmianę, oni chyba to zrobią”. No i robili. Ale też od samego początku drugiej edycji zapanowała atmosfera skandynawska: każdy dla siebie. Kiedyś, gdy coś komuś nie poszło, większość go pocieszała, teraz – rugała. Wtedy, przynajmniej do czasu, liczyła się przygoda, teraz – wygrana. Pieniądze i sława. Rok temu producentka Ewa Leja musiała przypomnieć zawodnikom (którzy bawili się jak dzieci i mnóstwo wysiłku wkładali w to, jak zrobić ekipę w konia), że to nie są wakacje, że gra się toczy o duże pieniądze, że wygra je tylko jedna osoba. Tym razem ja musiałem prosić niektórych zawodników, by nie wsiadali tak wzajemnie na siebie, gdy się komuś powinie noga. „Sorry, ale nie przyjechaliśmy tu na wakacje. To jest walka” – odpowiadali. Ależ to tylko gra – przekonywałem, nie widząc zrozumienia w ich oczach. Oczywiście, nie tyczyło to wszystkich, ale ogólna zmiana nastrojów i akcentów była widoczna. Szwedzi byli usatysfakcjonowani. Twarda atmosfera przenosiła się i poza kamery. Już po wszystkim kilku zawodników nie mogło wybaczyć agentowi, że podjął się tej roli. Poprzednim razem uczestnikom łatwo przeszedł żal (jeśli w ogóle go żywili) do agenta. Wiedzieli, że brali udział w grze, gra się skończyła i agent nie jest już agentem, tylko Agnieszką, a Agnieszka prawdziwa niekoniecznie jest taka jak Agnieszka-agent. Niektórzy uczestnicy drugiego programu wprowadzili tak ostre standardy, że kiedy w końcu – ku wielkiemu swemu zdziwieniu – odpadali, nie mogli tego zdzierżyć. I winili agenta. Nie postać agenta, lecz konkretną osobę. Czy to przypadek, wynik takiego, a nie innego castingu? Przecież ci ludzie zgłosili się do „Agenta”. W pierwszym programie najładniejsze i najcieplej wspominane były te sceny, kiedy zawodnicy wychodzili poza konwencję programu, kiedy sobie pomagali, poświęcali się, stawali okoniem wobec wymuszanych przez scenariusz twardych zachowań. Więc dlaczego takie zachowania teraz zniknęły? A może tegoroczni uczestnicy nie zgłosili się do „Agenta”, lecz do kolejnego reality show? Widzieli w „Ekspedycji”, że wiele chwytów popłaca, widzieli w „Big Brother”, że można przed kamerami zakapować „przyjaciela” (przez co ten wyleci z programu), a potem zostać wybranym do Sejmu, widzieli brutalność „Dwóch światów”. A może po prostu tak wyszło? Może widzimy przemianę Polski w pigułce? Więcej walki. Więcej wiedzy. Więcej sprytu. Więcej zawziętości. Start.

* * *

Bohaterowie pierwszego „Agenta”:

Agnieszka – agent nadal pracuje jako prawnik w Shell Polska. Miała propozycję wykonywania swego zawodu w TVN, nie skorzystała.

Liwia – zwyciężczyni zagrała w reklamówce Idei, przez jakiś czas prowadziła swój program radiowy w Sosnowcu, ale zrezygnowała z braku czasu. Miała propozycję współpracy ekranowej przy pierwszym „Big Brother”. Nie skorzystała, gdyż kłóciłoby się to z jej pracą szefowej kadr w zachodnim koncernie energetycznym, gdzie zatrudniona jest do dzisiaj. Ostatnio wybrała się z Izą (nadal prowadzi z mężem klub tenisowy w Katowicach) na wakacje do Egiptu.

Jerzy – zgłosił się na casting do pierwszego „Big Brother”. Dotarł do finałowej trzydziestki. Teraz wiedzie żywot emeryta w wydaniu wirtualnym, spędza po 8-9 godzin dziennie w sieci, nawiązując znajomości z Polakami rozsianymi po świecie.

Remek – szykuje pracę magisterską na dziennikarstwie. Pracuje przy mającym powstać w Lublinie darmowym tygodniku.

Kuba – przez kilka miesięcy łączył prace policjanta z prowadzeniem „Superglin” w TVN. Program zniknął z ramówki jesiennej, ale Kubie udało się spełnić marzenie – dzięki zarobionym pieniądzom kupił dla siebie i swojej dziewczyny 80-metrowe mieszkanie w rodzinnym mieście. W policji odpowiada teraz za projekty prewencji.

Piotr – zorganizował w lipcu pod patronatem TVN rajd Terenowiec Meeting 2001. W listopadzie był w ekipie TVN Martyny Wojciechowskiej, która pojechała do Tunezji szykować się na Saharze do startu w rajdzie Paryż-Dakar.

Izolda – rzuciła sprzedaż czekoladek i pracowała przy realizacji „Ekspedycji” i drugiego „Agenta”. Opiekowała się zawodnikami i była człowiekiem do wszystkiego.

[Polityka]

Poprzedni artykułNastępny artykuł