Big Brother

Małgorzata Maier po latach o „Big Brotherze”: „Byliśmy niczym lalki na sznurkach, tańczyliśmy jak nam zagrano”

Małgorzata Maier | fot. malgorzatamaier.pl

Gdy 13 lat temu zde­cy­do­wa­ła się wziąć udział w „Big Brotherze”, nie zda­wa­ła sobie spra­wy, że jej życie w jed­nej se­kun­dzie ulegnie ogrom­nej zmia­nie. Nie spo­dzie­wa­ła się rów­nież tego, że te­le­wi­zja wy­kreu­je ją na czar­ny cha­rak­ter, a tym samym bę­dzie cie­szy­ła się ogrom­ną sławą, ale tą naj­gor­szą z moż­li­wych. Czy dziś lu­dzie prze­sta­li po­strze­gać w niej wy­łącz­nie wred­ną blon­dyn­kę? Dla­cze­go już nie pali? I czemu (mimo lek­cji u To­ma­sza Zu­bi­le­wi­cza) nie zo­sta­ła pre­zen­ter­ką po­go­dy? W pierw­szym od lat wy­wia­dzie Mał­go­rza­ta Maier od­po­wia­da bar­dzo szcze­rze na wszyst­kie py­ta­nia.

Małgorzata Maier | fot. malgorzatamaier.pl
Małgorzata Maier | fot. malgorzatamaier.pl

– Co był,o a nie jest, nie pisze się w re­jestr?
– Nie, dla­cze­go? I tak za­zwy­czaj ba­zu­je­my na wspo­mnie­niach. Gdyby nie było wspo­mnień, nie chciał­byś prze­pro­wa­dzać ze mną wy­wia­du.

– Nigdy nie wia­do­mo! A może wła­śnie bym chciał.
– Dobra, dobra (śmiech). Ja swoje wiem.

– Czyli temat „Big Bro­the­ra” nie jest za­ka­za­ny?
– Pew­nie. Za­sta­na­wiam się ostat­nio nawet, czy nie na­pi­sać książ­ki o pro­gra­mie. Przez pięć lat byłam zo­bli­go­wa­na do mil­cze­nia o ku­li­sach show. Chyba wła­śnie po to pod­pi­su­je się z uczest­ni­ka­mi takie umowy, żeby nie pu­ści­li pary z ust. Bo z cza­sem emo­cje opa­da­ją, a wspo­mnie­nia się za­cie­ra­ją. Ostat­nio taka myśl coraz czę­ściej przy­cho­dzi mi do głowy, bo by­ło­by co opo­wia­dać. Tylko, że ja się tak zbie­ram do pracy… Ostat­nio wy­rzu­ci­łam wszyst­kie listy od fanów i an­ty­fa­nów. Te naj­gor­sze za­cho­wa­łam naj­dłu­żej.

– Po co trzy­ma­łaś coś, co było dla cie­bie nie­mi­łym wspo­mnie­niem?
– Bo mia­łam taką myśl, żeby wy­ko­rzy­stać je w książ­ce i przez ich pry­zmat po­ka­zać, jakie mamy spo­łe­czeń­stwo.

– By­ła­by to fajna roz­praw­ka so­cjo­lo­gicz­na. W pro­gra­mie „Na ję­zy­kach” opo­wia­da­łaś prze­cież, że lu­dzie przy­cho­dzi­li pod twój dom i ko­pa­li w drzwi. To z nie­na­wi­ści?
– Moja wy­po­wiedź zo­sta­ła tro­chę wy­ję­ta z kon­tek­stu. Opo­wia­da­łam o kon­se­kwen­cjach po­pu­lar­no­ści, że lu­dzie po­tra­fi­li dać czadu. Przez mie­siąc po „Big Bro­the­rze” uda­wa­łam, że mnie nie ma w domu. Gdy włą­czy­łam te­le­wi­zor, krzy­cze­li: „Wiemy, że je­steś w domu”. Ko­pa­li w drzwi, bo chcie­li, żebym wy­szła do nich. To nie była nie­na­wiść. Byli źli, że cze­ka­ją dwu­na­stą go­dzi­nę na au­to­graf. Ża­łu­ję, że po­szłam do „Big Bro­the­ra”, bo wio­dłam na­praw­dę su­per­ży­cie, a po pro­gra­mie od­wró­ci­ło się do góry no­ga­mi i sta­nę­ło na gło­wie. Nie mo­gli­śmy wró­cić do do­tych­cza­so­wej pracy. Nie dla­te­go, że nam so­dów­ka ude­rzy­ła do głowy, tylko dla­te­go, że gdzie­kol­wiek się nie po­ka­za­li­śmy, zbie­ra­ło się zbie­go­wi­sko i nie dało się nor­mal­nie pra­co­wać.

– Lu­dzie dzi­wi­li się, że spo­ty­ka­ją cię na ulicy?
– Po „Big Bro­the­rze” jeź­dzi­łam Tico. Czę­sto pod­cho­dzi­li do mnie lu­dzie i dzi­wi­li się: „Pani jeź­dzi takim sa­mo­cho­dem?! Prze­cież to nie­moż­li­we!”. Pi­sa­li do mnie, że chcą być moim kie­row­cą, se­kre­tar­ką, ku­cha­rzem, asy­sten­tem i po­da­wa­li, ile chcą za­ra­biać. Skąd mia­ła­bym wy­cza­ro­wać pie­nią­dze na pry­wat­ne­go kie­row­cę? Opi­nia, że teraz to manna leci mi z nieba i za­ra­biam kro­cie, była wszech­obec­na. Ale miała się nijak do rze­czy­wi­sto­ści. W ro­dzin­nym So­snow­cu pro­wa­dzi­łam szko­łę mo­de­lek i salon mody „Awan­gar­da”, które bar­dzo do­brze pro­spe­ro­wa­ły. Po „Big Bro­the­rze” za­mknę­łam swoje in­te­re­sy i wy­pro­wa­dzi­łam się, bo prze­sta­łam być ano­ni­mo­wa, a w mniej­szym mie­ście to prak­tycz­nie pa­ra­li­żu­je co­dzien­ne funk­cjo­no­wa­nie. Kie­dyś być może ma­rzy­łam o po­pu­lar­no­ści, póź­niej do­szłam do wnio­sku, że to nie dla mnie. Po­trze­bu­ję ciszy, spo­ko­ju, bar­dzo lubię pobyć sama, a lu­dzie krzy­czą­cy pod okna­mi moje imię nie spra­wia­ją mi przy­jem­no­ści, tylko tro­skę o po­zo­sta­łych miesz­kań­ców domu. Cały czas za­sta­na­wia­łam się, kiedy są­sie­dzi za­stu­ka­ją do moich drzwi i po­wie­dzą, że mają już tego dosyć.

– Ale nie za­dzwo­ni­li do cie­bie z pre­ten­sja­mi?
– Oczy­wi­ście, że za­dzwo­ni­li (śmiech). Gdy opo­wia­dam to lu­dziom z War­sza­wy, cięż­ko im zro­zu­mieć, o czym mówię. Kiedy do­sta­łam pro­po­zy­cję pro­wa­dze­nia pro­gra­mu w TVN-ie i prze­pro­wa­dzi­łam się do sto­li­cy, zo­ba­czy­łam, że życie może wy­glą­dać zu­peł­nie ina­czej. Nagle prze­sta­ły ota­czać mnie tłumy, które chcą mnie do­tknąć i cią­gną za bluz­kę, gdy tylko mnie spo­tka­ją. W ta­kich mo­men­tach czu­łam się jak­bym była jakąś Ma­don­ną, która wła­śnie scho­dzi ze sceny po kon­cer­cie. Oni nie chcie­li mnie skrzyw­dzić, tylko zro­bić sobie ze mną zdję­cie. Z cza­sem prze­sta­li nawet pytać, czy mogą. Sie­dzia­łam sobie w knaj­pie, ja­dłam obiad, pod­no­szę wzrok, a tu ktoś już kuca przy mnie i pstry­ka fotkę. Sy­tu­acja nie do znie­sie­nia! Nie po­tra­fi­łam tego za­ak­cep­to­wać. W War­sza­wie nie zwra­ca­no na mnie uwagi. Wto­pi­łam się w tłum i byłam jedną z wielu.

– Pro­wa­dzi­łaś dwa po­pu­lar­ne pro­gra­my na głów­nej an­te­nie TVN-u: „Ikea – Dom Pełen Po­my­słów” oraz „Kto was tak urzą­dził”. Czemu te­le­wi­zja póź­niej nie wy­ko­rzy­sta­ła two­je­go po­ten­cja­łu?
– Może się rynek wy­pa­lił. Jest wąski, wciąż widać te same twa­rze. Nie wiem. Na pewno mój pro­gram nie za­koń­czył się dla­te­go, że się nie po­do­bał wi­dzom, chyba po­kłó­ci­li się pro­du­cen­ci.

– Szko­da, bo nie byłaś wy­fio­ko­wa­ną pre­zen­ter­ką, a wręcz prze­ciw­nie, byłaś bar­dzo ludz­ka.
– Takie było wła­śnie za­ło­że­nie, nie mia­łam mówić do ka­me­ry, ale obok. Mia­łam fraj­dę, bo lubię roz­ma­wiać z ludź­mi.

– Serio nie po­ja­wi­ły się inne pro­po­zy­cje?
– Mia­łam pro­po­zy­cję, żeby pro­wa­dzić pro­gno­zę po­go­dy. Cho­dzi­łam już nawet na próby ka­me­ro­we, pod­czas któ­rych uczył mnie sam pan Zu­bi­le­wicz. Do­strze­głam jed­nak, że nie na­da­ję się do pracy w te­le­wi­zji i tyle. Lu­dzie marzą, żeby być gwiaz­dą, ale póź­niej oka­zu­je się, że tak na­praw­dę nie mają zbyt du­że­go wpły­wu na treść pro­gra­mu, jaki pro­wa­dzą, oni tylko fir­mu­ją go swoją twa­rzą.

– Po­dob­no już nie pa­lisz?
– Rzu­ci­łam.

– Jakim spo­so­bem?
– Bra­łam ta­blet­ki, które prze­pi­sał mi le­karz. Wszy­scy moi zna­jo­mi rzu­ca­li pa­le­nie. To był pierw­szy raz, kiedy pod­ję­łam próbę walki z na­ło­giem, a bitwa oka­za­ła się zwy­cię­ska. Choć na po­cząt­ku tak się nie za­po­wia­da­ło. Na ulot­ce było na­pi­sa­ne, że po pię­ciu dniach mój or­ga­nizm nie bę­dzie chciał ni­ko­ty­ny. Pią­te­go dnia palę, szó­ste­go też i myślę sobie: „Ale ładna bzdu­ra!”. Do­pie­ro siód­me­go dnia o 19:00 zo­rien­to­wa­łam się, że nie za­pa­li­łam ani jed­ne­go pa­pie­ro­sa. To było 9 lat temu. Od tej pory nie­na­wi­dzę pa­pie­ro­sów.

– Pytam, bo w „Big Bro­the­rze” po­ka­zy­wa­no cię wiecz­nie z pa­pie­ro­sem w dłoni. Ile pa­czek wy­pa­la­łaś na dzień?
– Na dzień? W pro­gra­mie, przy do­brych wia­trach, do­sta­wa­li­śmy po jed­nej pacz­ce na ty­dzień! Wy­pa­la­łam ją przez dwa dni, a potem cier­pia­łam, kom­bi­no­wa­łam i ro­bi­łam skrę­ty m.​in. z her­ba­ty (śmiech).

– Media wy­kre­owa­ły cie­bie na czar­ny cha­rak­ter. Byłaś po­ka­zy­wa­na jako knu­ją­ca, wred­na, wiecz­nie kogoś ob­ga­du­ją­ca…
– Wiem, moja naj­lep­sza przy­ja­ciół­ka po pro­gra­mie po­wie­dzia­ła mi, że jest w szoku, bo mnie nie po­zna­wa­ła w te­le­wi­zji, a znamy się prze­cież od 20 lat. Zo­ba­czy­łam parę uryw­ków, bo moi ro­dzi­ce na nie­szczę­ście, a może szczę­ście, nie na­gra­li wszyst­kie­go. To cie­ka­we, że po pro­gra­mie nikt nie po­wie­dział mi pro­sto w twarz, że je­stem fał­szy­wa. Wszy­scy za to mó­wi­li, że byłam ich fa­wo­ryt­ką i wy­sy­ła­li na mnie SMS-y. Gdyby tak było, to bym wy­gra­ła ten pro­gram (śmiech)! A dla­cze­go tak ne­ga­tyw­nie mnie po­ka­zy­wa­no? Po­sta­ra­łam się i tro­chę zgłę­bi­łam ten temat. „Big Bro­ther” to był se­rial. Wszy­scy się bar­dzo lu­bi­li­śmy i zży­li­śmy się ze sobą. Ba­li­śmy się wy­cho­dzić z pro­gra­mu, bo to, co cze­ka­ło nas na ze­wnątrz, było jedną wiel­ką nie­wia­do­mą. Mimo tego by­li­śmy ni­czym lalki na sznur­kach, dy­ry­go­wa­no nami, a my po­kor­nie tań­czy­li­śmy, jak nam za­gra­no. Osoby no­mi­no­wa­ne do wyj­ścia nie spały cały ty­dzień ze stre­su i cho­dzi­ły stru­te. Sama raz byłam no­mi­no­wa­na na po­cząt­ku, więc wiem, jak to było.

– Nie­złe po­rów­na­nie do se­ria­lu!
– Tak na­zwał pro­gram psy­cho­log, który tuż po wyj­ściu pró­bo­wał przy­go­to­wać nas na spo­tka­nie z wi­dza­mi. W se­ria­lu nie mogły grać same po­zy­tyw­ne po­sta­ci, bo by­ło­by to nudne i nie­cie­ka­we dla wi­dzów. Kre­owa­no więc czar­ne cha­rak­te­ry. Mam w zwy­cza­ju, że gdy coś mi się nie po­do­ba, to mówię o tym gło­śno. Tym samym sta­łam się ide­al­ny ma­te­ria­łem na bo­ha­ter­kę na wskroś ne­ga­tyw­ną. Praw­dzi­wa jędza. To strasz­ne jak mnie po­ka­za­no. Po­ka­za­no? Nie, po­ka­za­no do­brze, oce­nio­no źle. Chcia­ło mi się śmiać, gdy oglą­da­łam póź­niej frag­ment, jak Mar­ty­na Woj­cie­chow­ska, która była gło­sem lek­to­ra, mó­wi­ła: „Mał­go­rza­ta znowu ob­ga­du­je Ali­cję”. Pa­mię­tam to jak dziś! Wy­glą­da­ło to tak: stoję na ze­wnątrz domu i mówię: „Ale co ja mam jej po­wie­dzieć. Ja mówię o ryb­kach, ona mówi o grzyb­kach. Nie dam rady. Je­stem bez­sil­na”. Widać pła­czą­cą Ali­cję. Cię­cie. Póź­niej ko­lej­na scena. Ja wcho­dzę do po­ko­ju Ali­cji, kładę się do łóżka obok niej i ją przy­tu­lam. Widz myśli: „Ale ona jest wred­na!”. A ja prze­cież nie po­wie­dzia­łam na nią nic złego. Za­sta­na­wia­ły­śmy się tylko z Ma­nu­elą jak jej pomóc, bo ryczy z po­wo­du Grze­go­rza Miel­ca i jego wyj­ścia. Fakt, nie prze­pa­da­łam za Ali­cją, fakt, mie­wam cięte ri­po­sty, ale – na Boga! – nie je­stem po­two­rem! Ma­nu­ela mó­wi­ła, że kocha wszyst­kich ludzi. Byłam pełna po­dzi­wu, bo ja tak nie po­tra­fi­łam i nadal nie po­tra­fię. No, ale jak szłam do Po­ko­ju Zwie­rzeń na we­zwa­nie Wiel­kie­go Brata, wy­cho­dzi­łam na kłam­czu­chę, bo mó­wi­łam o wszyst­kich, że są za­je­bi­ści.

– Dlaczego tak robiłaś? Może trzeba było powiedzieć, co ci leży na wątrobie?
– Bo trak­to­wa­łam nas jak ro­dzi­nę. Gdy ktoś z ze­wnątrz wy­py­tu­je cię o spra­wy ro­dzin­ne, za­zwy­czaj mó­wisz o wszyst­kich do­brze, mimo że ktoś dzia­ła ci na nerwy. Sta­wa­łam sztor­cem, mo­głam po­wie­dzieć komuś w oczy, że mnie zde­ner­wo­wał, ale nie Wiel­kie­mu Bratu. On był gło­sem ob­ce­go. Co go in­te­re­su­je, że mam z ku­zyn­ką za­targ. To prze­cież nasza spra­wa!

– Masz jesz­cze kon­takt z resz­tą uczest­ni­ków?
– Mamy kon­takt, ale przy­jaź­nie się po­za­cie­ra­ły, bo każdy miesz­ka w innym miej­scu na świe­cie.

– Może przy oka­zji w ja­kimś stop­niu po­za­cie­ra­ły się złe wspo­mnie­nia?
– Nie da się wszyst­kie­go wy­wa­lić z pa­mię­ci. Po za­koń­cze­niu „Big Bro­the­ra” otrzy­ma­łam te­le­fon, że mój ro­dzin­ny So­sno­wiec chce zor­ga­ni­zo­wać uro­czy­stość na moją cześć. Nie bar­dzo mia­łam na to ocho­tę, ale ko­le­żan­ka mnie na­mó­wi­ła, bo sam pre­zy­dent mia­sta miał wziąć w tym udział. Tłum był ogrom­ny, skan­do­wa­no moje imię: „Gosia! Gosia!”. Wszy­scy po­da­wa­li mi rękę, mó­wi­li miłe słowa. Było pięk­nie! A dru­gie­go dnia… prze­czy­ta­łam w ga­ze­cie duży ma­te­riał, w któ­rym lu­dzie tłu­ma­czy­li, po co przy­szli na spo­tka­nie ze mną. W ar­ty­ku­le nie było ani jed­ne­go mi­łe­go słowa na mój temat, a za­miast tego słowa typu „Nigdy bym jej ręki nie podał”, „Chcia­łam zo­ba­czyć, jak wy­glą­da pol­ska Ale­xis”. Nie wie­dzia­łam, o co cho­dzi. Jakim pra­wem, tak mówią na mój temat?! Co ze mną jest nie tak? A może rze­czy­wi­ście je­stem zła? Stra­ci­łam po­czu­cie wła­snej war­to­ści i na­praw­dę bar­dzo dużo czasu upły­nę­ło, zanim sta­nę­łam na nogi i za­czę­łam żyć na nowo.

– Mał­go­sia, czyli je­steś dziś pewna sie­bie?
– Tak. Nie ma waż­niej­szej rze­czy na świe­cie. Od tego, w jaki spo­sób my­ślisz o sobie, za­le­ży twój suk­ces ży­cio­wy. Długo nie wie­rzy­łam, że coś po­tra­fię. W cza­sie kiedy pra­co­wa­łam w te­le­wi­zji, czę­sto sły­sza­łam, że je­stem nikim. W pew­nym mo­men­cie rów­nież w to uwie­rzy­łam. Uwol­ni­łam się od te­le­wi­zji, bo nie chcia­łam być nikim. Jej! Wie­dzia­łam, że znowu się otwo­rzę i na­ga­dam!

– Ma­lu­jesz jesz­cze?
– Ma­lu­ję i już nie tylko dla sie­bie. Dużo ludzi na­ma­wia­ło mnie, żebym sprze­da­wa­ła swoje prace. Otwo­rzy­łam więc stro­nę Malgorzatamaier.​pl i wsta­wiam tam swoje „dzie­ła”, jed­nak cały czas nie czuję się go­to­wa, żeby ją ofi­cjal­nie od­pa­lić. Mam stałe klient­ki, któ­rym szyję i ma­lu­ję ubra­nia i coraz mniej czasu dla sie­bie.

– Mał­go­siu, teraz je­steś blo­ger­ką mo­do­wą!
– Blo­ger­ka ze mnie kiep­ska, ale to jeden z nie­licz­nych spo­so­bów bez­płat­nej pre­zen­ta­cji wła­snych ko­lek­cji. Kie­dyś ubra­nia szy­łam tylko dla sie­bie, a zna­jo­mość z blo­ger­ka­mi za­owo­co­wa­ła wła­snym, pu­blicz­nym no­tat­ni­kiem, od­bior­ca­mi moich prac, ale przede wszyst­kim tym, że na­bra­łam więk­szej to­le­ran­cji w kwe­stiach mody. Dla­te­go nie lubię czy­tać tych, któ­rzy kry­ty­ku­ją czyjś styl ubie­ra­nia. To, z czego dziś się śmie­ją, za rok bę­dzie nowym tren­dem. Tak jak w życiu, tak i w mo­dzie, każdy po­wi­nien mieć swój ka­wa­łek prze­strze­ni.

– Jak to się stało, że zo­sta­łaś spe­cja­li­stą od wi­ze­run­ku?
– Pracę PR-owca za­wdzię­czam mojej przy­ja­ciół­ce, która przy­ję­ła mnie do pracy prak­tycz­nie bez żad­ne­go do­świad­cze­nia. Bar­dzo jej za to dzię­ku­ję.

– Mał­go­rza­to, a tak mó­wiąc naj­szcze­rzej, jak się tylko da. Po­zby­łaś się całej ne­ga­tyw­nej ener­gii wokół sie­bie?
– Tak, de­fi­ni­tyw­nie.

– Dziś lu­dzie roz­po­zna­ją cię na ulicy?
– Cza­sem widzę, że ktoś mi się przy­glą­da i mówi: „Skądś panią znam…”

– I co?
– Mówię, że może znają mnie z su­per­mar­ke­tu, bo sie­dzę na kasie numer dwa. „Racja!”, sły­szę czę­sto w od­po­wie­dzi (śmiech). Robię dużo, żeby się nie przy­po­mi­nać.

– Ob­ser­wu­jąc twoje posty na blogu, śmia­ło stwier­dzam, że je­steś jak za­wo­do­wa blo­ger­ka. Po­ja­wiasz się tam w roli mo­del­ki.
– Po­dob­no na blogu tak ma być. Blo­ger­ki są eks­hi­bi­cjo­nist­ka­mi i po­ka­zu­ją ubra­nia na sobie (śmiech). Twa­rzą mojej po­przed­niej ko­lek­cji była Ania Pisz­czał­ka, a teraz mam małe opóź­nie­nie… we wszyst­kim. Ciu­chy na je­sień już są, a ja nadal nie zro­bi­łam sesji i nie wsta­wi­łam ich do skle­pu. Fo­to­gra­fu­ję je na sobie i jak znam życie, pew­nie sobie po­zo­sta­wię, bo… jakąś głu­pią więź mam ze swo­imi ciu­cha­mi.

– My­ślisz cza­sem, żeby zająć się tylko blo­go­wa­niem?
– Nie, ko­cham moją pracę w Blue City i nie za­le­ży mi na więk­szej roz­po­zna­wal­no­ści. Za­wsze uwiel­bia­łam ma­lo­wać, to mnie uspo­ka­ja i spra­wia ogrom­ną ra­dość. Po pracy pędzę do domu jak na skrzy­dłach, mam jed­no­cze­śnie roz­ło­żo­ne trzy prace i do dwu­na­stej w nocy sie­dzę z pę­dzel­kiem i ma­lu­ję. A że uży­wam do tego pędz­la z jed­nym wło­skiem, tro­chę czasu mi to zaj­mu­je. Ostat­nio nawet z tego po­wo­du po­gor­szył mi się wzrok (śmiech).

– Szla­chet­nie po­psu­łaś sobie oczy.
– To po ro­dzi­cach.

– Mał­go­sia, w pu­bli­ka­cjach na twój temat za­wsze po­ja­wia się, że nie mo­żesz uło­żyć sobie życia i szu­kasz męża. Szu­kasz?
– Po „Big Bro­the­rze” byłam ko­bie­tą po trzy­dzie­st­ce i każdy dzien­ni­karz za­da­wał mi py­ta­nie, czy zna­la­złam już mi­łość swo­je­go życia. Aku­rat w tym cza­sie o mi­łość było trud­no, bo kto by chciał, z takim czar­nym cha­rak­ter­kiem… Tfu! Ze swo­imi przy­ja­ciół­mi czę­sto sobie z tego żar­to­wa­li­śmy, udzie­li­li­śmy wy­wia­dów i ro­bi­li­śmy sobie wspól­ne sesje. Pa­mię­tam, że raz au­to­ry­zo­wa­li­śmy wszyst­ko poza ty­tu­łem. Wy­wiad za­ty­tu­ło­wa­no: „Z nim chcę mieć dziec­ko”. Zwa­li­ło mnie to z nóg. Nic na to nie po­ra­dzę, że w me­diach wy­cho­dzi­łam na de­spe­rat­kę, która ni­cze­go nie chce robić, tylko ro­dzić dzie­ci. Mojej ro­dzi­nie czę­sto tłu­ma­czy­łam, że w ga­ze­tach po­ja­wia­ją się bred­nie, że wcale nie wy­cho­dzę za mąż.

– Czy­tasz ko­men­ta­rze in­ter­nau­tów na swój temat?
– Po 10 la­tach uka­zał się na One­cie ma­te­riał na temat tego, czym obec­nie zaj­mu­ją się dawni uczest­ni­cy „Big Brothera”. My­śla­łam, że mnie to nie ruszy, ale czy­ta­jąc ko­men­ta­rze, zła­pa­łam doła. Zna­jo­mi tłu­ma­czy­li mi, że ich au­to­rzy wy­ży­wa­ją się tylko za swoje nie­po­wo­dze­nia. Wie­czo­rem wró­ci­łam do domu i na­uczy­łam się, jak ra­dzić sobie z tym zja­wi­skiem. Za­czę­łam pisać rów­nie złe ko­men­ta­rze.

– Na swój temat?
– Tak! Na ko­men­tarz, że zro­bi­łam sobie ope­ra­cje pla­stycz­ną, od­po­wie­dzia­łam: „Wiem! Pra­co­wa­łam w kli­ni­ce, w któ­rej się ope­ro­wa­ła. Nawet prze­szcze­pi­ła sobie włosy z łona na głowę, bo chcia­ła mieć krę­co­ne”. Lu­dzie laj­ko­wa­li te bred­nie, a tym samym ja się wy­le­czy­łam. Je­stem pewna, że pod tym wy­wia­dem też po­ja­wi się masa ko­men­ta­rzy. I ja je prze­czy­tam. Ale co tam… Dół po­trwa dwa dni i przej­dzie sam (śmiech). Ja jakoś dałam sobie ze wszyst­kim radę. Byłam na­to­miast zła, że moja mama, tato, cio­cia, bab­cia, ku­zyn­ki, wuj­ko­wie, któ­rzy mnie znają, ko­cha­ją i lubią, muszą czy­tać te bred­nie, prze­ży­wać, mar­twić się o mnie, cza­sa­mi wsty­dzić. Naj­bar­dziej bałam się o mamę, przez cały czas mar­twi­łam się, że cier­pi przez mnie. Wi­dzia­łam, jak chud­nie, jak stara się mnie chro­nić… Nic dziw­ne­go, że lu­dzie znani wpa­da­ją w na­ło­gi, w al­ko­ho­lizm, w nar­ko­ty­ki. Chcą za­po­mnieć o tym, że chcie­li do­brze, a skrzyw­dzi­li swo­ich naj­bliż­szych. I to się tak na­krę­ca. Bar­dzo chcia­ła­bym, żeby ci hej­te­rzy wrzu­ci­li do sieci wła­sne zdję­cie i po­pro­si­li o ano­ni­mo­we opi­nie. Taka akcja: na­pisz­cie szcze­rze, co o mnie są­dzi­cie. Na Fa­ce­bo­oku lu­dzie sobie sło­dzą, bo piszą imien­nie. Ale ogól­nie? Ni­g­dzie nie ma szcze­ro­ści.

– Musi być!
– No chyba, że roz­ma­wiasz z kimś twa­rzą w twarz, ale to i tak rzad­ko. Śmie­szy mnie, gdy widzę u sie­bie pod zdję­cia­mi ko­men­ta­rze: „Widzę, że je­steś pięk­na, co­dzien­nie pięk­niej­sza!”.

– A może je­steś pięk­niej­sza?
– (śmiech) Tak, z pew­no­ścią. Mam lu­stro w domu. Sta­rze­ję się jak każdy i wiesz, boję się tej sta­ro­ści, bo wy­da­je mi się, że skoń­czę jako klo­szard pod mo­stem.

– Jak na praw­dzi­wą ar­tyst­kę przy­sta­ło.
– Wo­la­ła­bym jed­nak miłe, do­stat­nie życie (śmiech). Ale nie po­tra­fię za­bez­pie­czyć się na sta­rość. Kie­dyś wi­dzia­łam panią roz­da­ją­cą kwiat­ki w re­stau­ra­cji. Może tym się zajmę? Ma­lo­wać pew­nie nie będę mogła, bo będę ślepa jak kret. Kwiat­ki już szyb­ciej będę w sta­nie zry­wać na łące. W ogóle to chcia­ła­bym dożyć 127 lat.

– Czemu aż tyle?
– By­ła­bym naj­star­szym czło­wie­kiem na świe­cie. Może po­go­dzi­ła­bym się z tym, że mogę umrzeć. Moim na­ło­giem jest je­dy­nie Coca Cola Zero, od­ży­wiam się zdro­wo i sporo się ru­szam. Dam radę! I wów­czas, gdy skoń­czę te 127 lat, spo­tka mnie po­zy­tyw­na sława, o któ­rej tak ma­rzy­łam w mło­do­ści (śmiech). Będę ży­wot­ną sta­rusz­ką opo­wia­da­ją­ca o swoim mi­ło­snych przy­go­dach, wszy­scy będą się mną roz­czu­lać. A pa­mięć mam bar­dzo dobrą!

[Rozmawiał W. Krajewski, Kobieta.onet.pl]

Poprzedni artykułNastępny artykuł