Big Brother, Big Brother 2, Big Brother 3: Bitwa, Big Brother 4.1, Big Brother 5, Big Brother 6, Big Brother VIP, Kłamca, Oko za Oko

Jarosław Ostaszkiewicz: „Big Brother jest stworzony dla tych, którzy chcą zaistnieć”

Jarosław Ostaszkiewicz | Fot. Interia.pl

W tym roku mija 10 lat od debiutu w Polsce programu „Big Brother”. Przez ten czas format doczekał się u nas 5 edycji oraz jednej edycji z udziałem vipów. O widowisku, jego fenomenie, o międzynarodowych edycjach oraz o uczestnikach i roli Wielkiego Brata opowiada Jarosław Ostaszkiewicz – reżyser telewizyjny, twórca m.in. „Dzyndzylyndzy”, producent „Big Brothera” i tytułowy Wielki Brat.

Jarosław Ostaszkiewicz | fot. Interia.pl
Jarosław Ostaszkiewicz | fot. Interia.pl

– Dla pańskiego pokolenia ważną książką był „Rok 1984” George’a Orwella. Nie bał się pan uczestniczyć w programie, który z symbolu totalitaryzmu czyni dwuznaczną rozrywkę?
– Wejście do Polski „Big Brothera” to był szok. Andrzej Wajda i wiele innych osób z elity intelektualnej kraju reagowało na program bardzo negatywnie. Przestrzegano przed nim widzów. To stworzyło dla niego doskonałą otoczkę. „Big Brother” to świetnie wymyślony biznes, który istnieje do tej pory na całym świecie. W 2010 roku miał 19 krajowych edycji. Byłem producentem „Big Brothera” - kilka wprowadzonych w Polsce rozwiązań pojawiło się w edycjach w innych krajach. Nie wiem, czy pan wie - to jest bardzo ciekawe - że istnieje międzynarodowa społeczność ludzi, którzy produkują „Big Brothera”. Ludzie ci spotykają się i wymieniają doświadczeniami.

– Są zjazdy Wielkich Bratów?
– Są (śmiech). To znaczy nie są to zjazdy Wielkich Bratów, bo postacie Wielkiego Brata raczej nie istnieją w innych krajach - to jest polski fenomen. Spotykają się producenci programu.

– Czy w „Big Brotherze” chodzi tylko o szok i dobry biznes?
– Zna pan historię Jade Goody? To Angielka, która wygrała program w Wielkiej Brytanii. Potem weszła do programu „Celebrity Big Brother” –  to taka wersja celebrycka, krótsza od klasycznej. Tam obraziła hinduską aktorkę i celebrytkę Shilpę Shetty, odsyłając ją do slumsów itd. Jade - zwyczajna kobieta, najogólniej mówiąc  – wywołała w ten sposób olbrzymią dyskusję na temat rasizmu. Producent programu musiał zapłacić karę, pisała o tym prasa. Hindus, który mnie wiózł taksówką w Londynie, był zbulwersowany postępowaniem Jade. Niektórzy Anglicy z kolei twierdzili, że Jade ma rację. To się zaczęło w „Big Brotherze”, ale potem toczyło się już w świecie realnym, na płaszczyźnie międzyludzkiej. Po całym tym zamieszaniu Jade Goody wyjechała do Indii, gdzie Shilpa prowadziła program „Big Boss”, hinduską wersję „Big Brothera”. I tam się pojednały. A potem na antenie, w tym samym programie, Goody dowiedziała się, że ma raka. Widzowie mogli obserwować jej reakcję. To już nie jest standardowy „Big Brother”, ale to ciągle jest „Big Brother” jako reality show. Wróciła do Anglii. Z agresywnej kobiety zmieniła się w osobę niosąca dobroć. Już będąc w Indiach, zaczęła rozumieć, że agresywne zachowanie nie ma sensu. Potem dowiedziała się, że jest chora i zaczęła organizować akcje dobroczynne. Zwyczajna dziewczyna o dość nieuporządkowanym życiu przemieniła się w osobę, która zaczyna wnosić jakąś wartość w życie swoje i innych. To się rozegrało ponad „Big Brotherem”. Ale ten program taką płaszczyznę uruchamia. Opowiada historie życia ludzi.

– Ten rasistowski atak był na żywo? Czy producenci zdecydowali się go puścić? Bo chyba można jakoś sterować i decydować, o tym, co się pokaże na antenie.
– Można i nie można. To była niepogodzona z życiem dziewczyna. Po prostu niesterowalna. Po tym incydencie opuściła zresztą dom. Nikt jej nie powiedział: „Zrób to: zaatakuj Shilpę”. Takie manipulacje widać od razu. Widz wychwytuje je natychmiast. Choć Wielki Brat ma przyklejoną łatkę manipulatora, to umowa z widzem jest bardzo prosta: widz głosuje, ale chce widzieć i wiedzieć wszystko.

– I nie ma sytuacji, które są reżyserowane?
– Co reżyser, to inny sposób reżyserowania. W teatrze reżyseruje się inaczej, w filmie inaczej, w serialu inaczej. W programie „Big Brother” bardzo przydaje się tzw. technika dramy.

– A na czym to polega?
– Na uruchamianiu i tworzeniu sytuacji, które są realizowane bez scenariusza. Nie umawiamy się na jakiś scenariusz, ale tworzymy go w trakcie wydarzenia. Jest zdarzenie, dochodzą kolejni uczestnicy i zmieniają jego bieg. Potem ten bieg jest modyfikowany np. przez zadanie Wielkiego Brata itd. Jest to pewnego rodzaju zarządzanie, ale nie reżyserowanie w rodzaju „pan stanie tu i teraz przejdzie tu”.

– Kojarzę takie sytuacje, gdy uczestnicy byli wkręcani, np. na temat ich sytuacji poza domem.
– To się robi inaczej. Wkręcanie działa na krótką metę. Często było też tak, że to uczestnicy nas wkręcali. Ktoś, kto miał wyrok, wchodził do programu, żeby się oczyścić. W Polsce tak było. Oczywiście producent programu musi się zabezpieczyć przed takimi sytuacjami. Ale w sumie „Wielki Brat” daje możliwość wykazania się, prezentacji tym ludziom, którzy mają taką potrzebę. Jest stworzony dla tych, którzy chcą zaistnieć. Trochę nie wiedzą jak, ale chcą. Poza tym daje namiastkę obserwowania życia. Widzowie, oglądając ten program, wiedzą, że mają do czynienia z realnymi ludźmi. To nigdy nie będą aktorzy. Drama ma tu bardzo dobre zastosowanie. Dotyczy też relacji i ludzi, którzy nie muszą umieć grać. W „Big Brotherze” obowiązuje zasada nieinformowania o tym, co dzieje się na zewnątrz Domu. Można złamać tę zasadę w nadzwyczajnych wypadkach – np. kiedy na zewnątrz pojawia się informacja, która może zagrozić szansom uczestnika na wygranie programu (choćby sugestie w prasie, że jest gejem, gdy sam uczestnik tego nie deklaruje). Wtedy moim zdaniem należy interweniować.

– Pan coś takiego robił?
– Tak.

– Ciekawy jest ten wątek realizmu „Big Brothera”. W badaniach 70 proc. widzów stwierdziło, że oglądając seriale, cudzoziemiec mógłby poznać prawdę o życiu w Polsce. Chyba nie było takich badań na temat reality show, ale podejrzewam, że mniej ludzi by tak powiedziało. Choć przecież przedstawiają one może nawet więcej prawdy. Ale chyba takiej prawdy, do której mniej chętnie się przyznajemy.
– Jak przedstawiałem klipy z Jolą Rutowicz na spotkaniach producentów „Big Brothera”, to budziła bardzo pozytywne, entuzjastyczne emocje. Ale nie była żadnym świadectwem polskości. Uczestnicy „Big Brothera” na całym świecie są w jakiś sposób podobni do siebie.

– W jakim sensie?
– Ten program wytwarza pewnego rodzaju emocjonalną otoczkę. Trzeba być sobą i nie bać się reagować zgodnie ze swoimi zasadami. W polskiej edycji „Big Brother 4.1” połowa uczestników to byli Polacy, którzy wyjechali do Anglii. Z kolei we Włoszech jedna trzecia to Amerykanie z włoskimi korzeniami. Ich zachowania są podobne. Decydując, kto ma wziąć udział w programie, staramy się raczej opowiedzieć historię konkretnych osób - Polaków czy Włochów - niż historię jakiegoś kraju. To nie jest Polska - Polska żyje innymi problemami. „Big Brother” jest swoim własnym światem, ma swoje reguły i jest podobny w różnych miejscach globu. Jak widzę materiały z Indii, gdzie czterech gości postanowiło się zbuntować przeciwko Wielkiemu Bratu, i przypomnę sobie pierwszą polską edycję, gdzie czterech uczestników postanowiło się zbuntować przeciwko Wielkiemu Bratu, to mogę raczej mówić o podobieństwach w ramach świata Wielkiego Brata niż kraju.
Jedno jest pewne: nasze doświadczenia z ostatnich serii miały wpływ na rozwój „Wielkiego Brata” na świecie. Wprowadzenie dwójki starszych osób do programu spowodowało, że w innych krajach też zaczęto to robić. TV4 powtórzyła pięciokrotnie „Big Brothera 4.1”. To jest niespotykana rzecz, bo standardowa matryca fabularna wygląda tak: kick-off – czyli ludzie wchodzą do domu, nominacje – czyli ludzie odpadają, i na końcu jedna osoba wygrywa. W TV4 udało nam się, dzięki aktywnej roli Joli Rutowicz, wytworzyć rodzaj historii. A to się zakochała, a to nie wytrzymała, złamała regulamin i widzowie decydowali o jej dalszych losach. Grała główną rolę, tworzyła różne relacje. Jeden uczestnik jej nie lubił, drugi ją niszczył, inny jej pomógł. Nagle poza tą matrycą nominacji, głosowań i opuszczania domu udało się stworzyć jakąś historię. To samo zaczynają teraz robić koledzy w innych krajach.
Powstał nawet serial wykorzystujący taką improwizowaną narrację non-script. Nazywa się „Fool Around With”, czyli „Polowanie na singla”. Cztery dziewczyny, wśród nich jedna singielka, spędzają cztery noce z uwodzicielem, który wygra nagrodę, jeśli wybierze właśnie singielkę. Partnerzy trzech dziewczyn obserwują przebieg gry w osobnym pokoju. Jeśli uwodziciel się pomyli i wybierze jedną z dziewczyn z pary, nagrodę wygra właśnie ta para.
Koledzy we Włoszech kładą nacisk na opowiadanie w programie historii ludzkich z zabarwieniem społecznym. Wystąpiła tam na przykład działaczka społeczna, lesbijka, która zrobiła coming out w programie. Ale najmocniejsze historie opowiada „Big Brother” w Izraelu. To, co robią koledzy z Izraela, jest niezwykłe. Oni doprowadzają w programie do regularnej konfrontacji Izraelczyków i Palestyńczyków.

– Naprawdę?
– Do tego stopnia, że umieścili w programie ortodoksyjnego Żyda. W pewnym momencie ten uczestnik przyszedł do Wielkiego Brata i mówi: „Strasznie przepraszam, ale są święta Rosz ha-Szana i Jom Kippur i ja się muszę modlić”. Co zrobili producenci? Zbudowali synagogę z kamerami! Z zewnątrz przyszło dziesięciu mężczyzn. Mógł normalnie świętować. Potem urodziła mu się córka. Stwierdził, że w takiej sytuacji musi się pomodlić, a nie będzie przecież tego robił sam. I pyta: „Wielki Bracie, czy mógłbyś się ze mną pomodlić?”. Wielki Brat mówi, że dobrze. Powiedział modlitwę, Wielki Brat miał powtarzać. I rzeczywiście się pomodlili. Nie wiem, czy to w Polsce by przeszło. Tam jest potrzeba opowiadania, oswajania relacji z Palestyńczykami. I oni to robią.
„Big Brother” w Izraelu to wielki sukces. To też ciekawe, bo jest tam tylko w Internecie. Twórcy programu wymyślili takie narzędzie, że widzowie mogą tworzyć własny kontent, robić odcinki, wybierać kamery, których chcą użyć. Program jest na antenie telewizyjnej tylko wtedy, gdy trzeba widzów poinformować o przebiegu nominacji oraz o tym, kto wszedł, a kto opuścił Dom Big Brother.
W Portugalii i we Francji funkcjonuje jeszcze inny model „Wielkiego Brata”. Nazywa się „Secret Story”. Każdy z uczestników programu ma swój sekret i musi się starać utrzymać go do końca programu. Jeżeli ktoś przegra, to traci pieniądze. Bo na wstępie wszyscy dostają pewną pulę pieniędzy. Widzowie znają te sekrety, ale uczestnicy muszą je odgadnąć. Na przykład bliźniaczki muszą utrzymać w tajemnicy, że są bliźniaczkami. Do Domu wchodzi jedna, a druga jest w pokoju obok. Potem wchodzą do Pokoju Zwierzeń i wymieniają się informacjami. Jedna musi przekazać jak najwięcej informacji tej drugiej i ta druga ją zastępuje. Najwięcej jednak emocji wywołała historia pary, która musiała udawać, że…

– Że nie jest parą?
– Dokładnie. Zaczyna się akcja. „Jesteście razem? Nie, skąd, nie jesteśmy razem”. Od razu dziewczyną zainteresował się jeden z uczestników. A widz zna kod tej historii. Finał programu miał w tzw. piku (czyli w momencie największej oglądalności) osiemdziesiąt procent udziału rynku telewizyjnego w Portugalii. W Polsce nawet kiedy „Big Brother” był pokazywany w TVN w 2001 roku, widzów było mniej, jakieś pięćdziesiąt procent. Ten projekt cały czas się rozwija. Są też żarty. Na przykład wchodzi facet, który ma udowodnić, że został pasterzem, bo platonicznie zakochał się w owcy. To bardzo trudne zadanie, bo nie bardzo wiadomo, jak je przeprowadzić (śmiech). Ten uczestnik postanowił wyłożyć karty na stół. Scena, w której opowiadał, że platonicznie zakochał się w owcy… (śmiech), była naprawdę bardzo zabawna. „Big Brother” jest bardzo różny. I bardzo dobrze.

– Czyli „Wielki Brat” idzie w stronę bardziej narracyjną? Zacierają się granice między reality show a formą fabularną?
– Tak. Włosi robią program, który jest rodzajem społecznego „Big Brothera”, m.in. poprzez dobór uczestników. W programie była na przykład Polka, którą wszyscy podejrzewali o romans z Berlusconim. Była też stewardesa linii Alitalia, której pracodawca nie zgodził się na udział w programie. W związku z tym zaczęła się dyskusja, gdzie są granice ingerencji pracodawcy i czy może zabronić komuś udziału w programie. Mieliśmy także zaplanowany coming out. Występował Cygan z Czarnogóry, który łódką nielegalnie przypłynął do Włoch. Był facet, który dopiero w programie poznał swojego ojca. W którymś momencie ta historia wyszła na pierwszy plan i zaczęto to odgrzebywać. Ojciec został odnaleziony i w programie spotkali się po raz pierwszy. Z kolei w Holandii swojego czasu mieliśmy poród w programie. Ale akurat taki zabieg nie jest dobry. Gdy kobieta, która urodziła dziecko, opuściła dom, bo przecież musiała go opuścić, widzowie przestali oglądać program. Wszyscy wiedzieli, że ona urodzi, co zdeterminowało narracyjnie całą historię. Wszyscy czekali na poród. Niesamowite napięcie - pierwszy raz na żywo w telewizji. Inne wątki kompletnie się zagubiły. A kiedy reprezentantka głównej osi narracyjnej opuszcza Dom, to cała historia siada.
To są plusy i minusy tego tematycznego podejścia. Plusem jest wykreowanie historii, ale potem ta historia już nie poddaje się takiej obróbce jak w serialu, gdzie scenarzysta może napisać, że aktor wyjeżdża do Ameryki i koniec. Plusem też jest to, że stopień autentyzmu jest dużo, dużo większy niż w serialu.

– Rozumiem, że pan - jako producent „Big Brothera 4.1″ i osoba biorąca udział w londyńskich castingach - jest odpowiedzialny za zaistnienie w polskiej popkulturze postaci Jolanty Rutowicz?
– Jestem. I nie wstydzę się tego. Po pierwsze pomysł zrobienia castingów w Londynie był bardzo dobry. Po drugie widać - i to jest też dobre - że ludzie, którzy przyszli na castingi w Anglii, to trochę inni Polacy, bardziej otwarci. Jolanta Rutowicz była dla wszystkich zaskoczeniem - ona ewoluowała. Kiedy ją pierwszy raz zobaczyłem na castingu, to zastanowiło mnie tylko, że spóźniła się chyba dwie godziny. Wyglądała bardzo skromnie. Zapytała, czy może wziąć udział w castingu. Spojrzałem na nią i podjąłem brzemienną w skutki decyzję. Potem padło pytanie: ” – Pani wyjechała z Polski, czy wie pani, co się tam teraz dzieje?”. ” – No, tak, tak. Rządzą Kaczyńscy”. ” – A wie pani, kim są Kaczyńscy?”. ” – No, tak, tak, to są prezydenci” (śmiech).
Oczywiście wszyscy zareagowali tak jak pan. Po chwili to sprostowała, ale już jakby trochę nas testowała. To jest zabawne, że nikt nie zna odpowiedzi na pytanie, jaka naprawdę jest Jola Rutowicz, a każdy się nad tym zastanawia. Ja się nie zastanawiałem. Trzeba mieć ogromną siłę, żeby w całym tym ludzkim labiryncie, który powstał w edycji „Big Brother 4.1”, podążać swoją drogą. Kierując się bardzo prostymi zasadami. Jak się spotykamy i omawiamy przykłady z różnych „Big Brotherów”, to Jola Rutowicz jest ulubioną bohaterką wszystkich. Nie ma się czego wstydzić. Nie wiem, czy pan wie, że Jola wystąpiła jako gwiazda w angielskim „Big Brotherze”.

– Nie wiem.
– Dzwonili specjalnie z Londynu, żeby wzięła udział w finale. Miała propozycję udziału we włoskim „Big Brotherze”.

– Czyli uważa pan, że jest ona jakąś wartością dla popkultury?
– Nie oceniam. Kwestie wartościowania są dla mnie bardzo podejrzane. Natomiast wydaje mi się, że popkultura jest pojemnym, samoweryfikującym się obszarem. Ile osób stara się zaistnieć w popkulturze i im nie wychodzi?

– Wiele.
– Mimo dużego wsparcia. Moje ulubione sformułowanie „Wielki Brat nie ocenia” wielokrotnie pozwoliło mi wyjść z opresji, jakie gotowali mi uczestnicy programu, domagając się czegoś. Ma ono dużo większą moc i sprawdza się nie tylko w Domu Wielkiego Brata. To nieocenianie jest godne polecenia innym. Biorąc pod uwagę tzw. kryteria celebryckie: Jola Rutowicz miała okładkę w „Przekroju”. Kiedy na nią patrzę, to często przypomina mi się Iwona, księżniczka Burgunda.

– Jolanta jako postać gombrowiczowska?
– Coś jest na rzeczy. Zresztą kilka osób tak ją postrzegało. Jej charakterystyczność i kiczowatość czynią z niej też postać z Almodovara. Jest taka przegięta, że zaczyna to tworzyć jakąś wartość. A najlepsze jest to, jak mówi, że nikogo nie zna. Kiedyś w programie występowała z Janem Tomaszewskim i oczywiście nie wiedziała, kto to jest. Powiedziałem o tym panu Janowi i on odpowiedział, że to jest wina PZPN, bo kobiety przestały oglądać piłkę nożną, a kiedyś - w latach, kiedy grał Tomaszewski - tak nie było. Właśnie w takich sytuacjach Jola kojarzy mi się z Iwoną, księżniczką Burgunda.

– Ludzie często ją bardzo źle oceniają.
– Jeśliby zebrać ludzi, którzy ją oceniają negatywnie, to na jednym biegunie byliby obrońcy wartości intelektualnych czy estetycznych, a na drugim ludzie z małych miast, mężczyźni, którzy uważają ją za „pustaka”. Zabawne.

– Czytałem na jakimś portalu plotkarskim, że ma powstać kolejna wersja „Big Brothera” z różnymi celebrytami internetowymi, jak np. Pani Barbara z „Klatki B”.
– To spekulacje. Ciekawe, że się pojawiły. Mam wątpliwości, czy oni by się sprawdzili.

– Funkcjonowanie w Domu Wielkiego Brata wymaga chyba pewnej stabilności psychicznej.
– Chodzi o coś innego. To jest gra. W tej grze wygrywa się pieniądze. Ta gra ma jasno określone zasady i regulamin. Żeby sobie w niej poradzić, trzeba umieć analizować kilka zmiennych. To nie jest kwestia stabilności psychicznej, tylko zarządzania swoją historią i współpracy z innymi w ramach tej historii. To jest pewna platforma, która generuje bardzo atrakcyjny kontent telewizyjny, w wielu krajach również internetowy. Zarzuty, że „Big Brother” jest manipulowany, są bardzo uproszczone. Gdyby tak było, to nie dałoby się zrobić tylu serii. Kto by chciał uczestniczyć w programie, który jest manipulowany? Jeżeli ludzie idą do tego programu, to znaczy, że czują, że w tej grze mają szanse. Ktoś chce wygrać, czasem czyimś kosztem. Ale nie ma pociągania za sznurki. Pan nawiązał na początku do Orwella i „Roku 1984”. Można powiedzieć, że ten brand został trafnie wykorzystany i wpleciony do biznesu w przemyślany sposób. Chciałbym, żeby jakaś polska powieść, np. „Potop”, stała się kanwą podobnego programu telewizyjnego.

– Jaki to miałby być program?
– Telewizyjna zabawa w oblężenie Częstochowy na przykład. To jest aktywne, nowoczesne podejście do kultury. Zresztą „Wielki Brat” na każdym kroku jest nowoczesny, aktualny, wykorzystuje multimedia od początku pojawienia się antenie. Jest liderem wprowadzania nowych technologii do telewizji, począwszy od systemu zarządzania realizacją, a na systemie zarządzania treścią skończywszy. To jest nowy system zarządzania, inna telewizja.

– Na czym ta inność dokładnie polega?
– W telewizji mamy kamery i realizację. I albo się montuje, albo program idzie live na antenę. W „Wielkim Bracie” mamy i montowanie, i live oraz formy mieszane: montaż plus live, plus streaming internetowy. To tak jakby pan wziął wszystkie narzędzia telewizyjne i włożył w jedno. Na trzy miesiące powołuje się strukturę telewizyjną, która musi te wszystkie funkcje wypełniać. Do tego musi być odpowiednio skonfigurowany system zarządzania danymi: obrazem, dźwiękiem, realizacją. Plus multimedialność. Technologicznie to jest niezwykłe wyzwanie.
Trzeba też powiedzieć o interaktywności. Bo przecież ten program polega na głosowaniu esemesowym. W „Wielkim Bracie” nikt nie zmusza, żeby głosować. To jest tak zrobione, że sam bierzesz udział w tej grze. Jolanta Rutowicz wygenerowała astronomiczną liczbę esemesów. Ten problem: czy ona jest głupia, czy nie, czy reprezentuje jakieś wartości, czy nie, udało się przedstawić w taki sposób, że wielu ludzi wzięło udział w dyskusji poprzez głosowanie SMS. Ale nikt ich do tego nie zmuszał.

– Reżyserował pan operę semantyczną Themersona, z ekipą Totartu robił program „Dzyndzylyndzy”. Na ile traktuje pan „Wielkiego Brata” jako pewną kontynuację tych dokonań?
– (Śmiech). Gdy w czasie pierwszych edycji trwały spekulacje, kto jest Wielkim Bratem, koledzy z „Gazety Wyborczej” zorientowali się, że to ja. Zrobili wywiady z Tymonem i Skibą i opublikowali moją sylwetkę.

– „Dzyndzylyndzy” też w pewien sposób przekraczało granice.
– Tak. Dzięki elementowi improwizacji przekraczało granice zwyczajnej telewizji. Cieszę się, że moja córka teraz się z tego śmieje. Potem, kiedy nas wyrzucono z telewizji publicznej, analizowałem przyczyny tego posunięcia: ten program był skazany na przegraną.

– Dlaczego?
– Jeżeli telewizja tworzy – a wtedy tworzyła – obszar skupiony wokół „wartości”, to taki eksperyment, tworzenie śmiesznych, improwizowanych historii, nie mieści się w tym obszarze. Natomiast pomysły na programy, które mieliśmy wtedy z Tymonem i Paulusem, do tej pory są aktualne.

– To czemu nie są realizowane?
– W Polsce nikt tego nie chce. Misja nadal kojarzy się z nadętą powagą. Mało osób rozumie, że prowokację, improwizację można wykorzystywać do rozmowy o poważnych sprawach.

– Dlaczego?
– Nie wiem. Może wydają się zbyt radykalne. Może trudno je kontrolować. Jeden pomysł mogę panu sprzedać. Wymyśliliśmy go z Paulusem. To był rok 1997. Dzień w telewizji zaczyna się od serii fikcyjnych łączeń z reporterami w różnych częściach kraju. Reporterzy informują o serii dziwnych zdarzeń - np. jeden opowiada o tym, że ptaki krążą dookoła jednego drzewa i nie chcą lecieć dalej. Po złożeniu wszystkich symptomów w całość, opatrzonych komentarzem w studio, widzowie nabierają przekonania, że mają do czynienia z końcem świata. Po jakimś czasie następuje wyjaśnienie, że to prowokacja. Chcieliśmy w ten sposób potrząsnąć ludźmi. Pokazać im, że ten koniec świata może być na wyciągnięcie ręki. Teraz koledzy w Holandii robią podobne rzeczy.
Kilka lat temu pojawiła się słynna historia „Big Donor Show”. W Holandii powstał talk-show, w którym zastosowano następujący pomysł: jest jeden dawca nerki i trzech biorców. Widzowie w głosowaniu esemesowym muszą zdecydować, który z nich bardziej zasługuje, żeby dostać nerkę. TVN podchwyciła ten wątek, zaczęła się w Polsce dyskusja, jak mogło do tego dojść i że telewizja osiągnęła dno. Po trzech dniach ogłoszono, że w związku z brakiem dawców telewizja pozwoliła sobie na taką prowokację. Wszystko zostało wyjaśnione. I nagle mnóstwo ludzi w Holandii zaczęło się zgłaszać jako dawcy organów. Podobną akcję przeprowadzono w Belgii. Ogłoszono, że w związku z kłótniami - które zresztą trwają do tej pory - Belgia rozpada się na dwa państwa. Przez godzinę trzymano widzów w niepewności. Gdzieś po koniec lat 90. podobne pomysły kiełkowały nam w głowach.

– U nas w telewizji co najwyżej można oskarżać lekarzy i liczbę dawców zmniejszać.
– Tymon miał super pomysł. Myślał o talk-show, do którego zapraszałby gościa i gdyby coś mu się nie podobało, mógłby tego gościa spoliczkować. Wyobraziłem sobie to i powiedziałem, że chcę taki program wyreżyserować, bo widzę w nim potencjał. Gość zaczyna mówić, Tymon słucha i nagle wstaje, gość zmienia temat… Tymon wraca na miejsce. Ale to były czasy, z całym szacunkiem, Manna i Materny. Miałem niesamowitą frajdę z pracy z Tymonem i całym środowiskiem Totartu. Oni świetnie czują energię telewizyjną. Ale w telewizji temu myśleniu powiedziano „nie”. A okazuje się, że Europa właśnie idzie w tę stronę. Troszeczkę to jest paradoksalne.
Zabawne, że wykorzystuje się prowokacje do generowania pozytywnego przekazu. Telewizja jest niesamowitym medium. Niesamowitym. Wtedy to było raczkowanie, ale już się zaczynało. Namawiałem ich, żeby improwizowali w miejscach publicznych typu poczta, park, wchodzili w rzeczywistość międzyludzką. W Polsce sfera publiczna jest dość stereotypowa, nie ma dążenia, żeby obudzić emocje.

– Jednak sprawa Smoleńska pokazała chyba, że to nieprawda.
– Ta historia przetoczyła się przez nasz kraj jak walec. Ale ja mówię o codziennych problemach. Ludziach na marginesie, wyautowanych. O zamykaniu się społeczeństwa. To jest problem światowy, a nie tylko polski. Ludzie reagują bardzo agresywnie. Kto reaguje agresywnie? Pies, który siedzi w budzie. Warto byłoby coś z tym zrobić, ale o takich sprawach się nie myśli.

– Rozmawiałem niedawno prof. Beatą Łaciak o polskich serialach i dowiedziałem się, że w zasadzie nie porusza się w nich najważniejszych tematów ze sfery publicznej.
– To prawda. Wydaje się, że powinno być tak: jest dyskutowany temat in vitro. Odpowiednia redakcja w telewizji zaprasza producentów, by zaprezentowali formaty telewizyjne, które pomogą uruchomić dyskusję publiczną na ten temat. Chodzi o to, żeby ludzie rozmawiali. Nie mówię, że mają coś zrobić, ale mogliby chociaż pomyśleć. TVN się stara wprowadzać takie podejście, ale oni są w kleszczach rentowności. To są tematy dla telewizji publicznej, która nie ma presji ratingowej.

– Ale i tak się zachowuje, jakby miała.
– Chodzi mi o podejście do tematu – brakuje pomysłów (albo poparcia dla pomysłów), dzięki którym, robiąc programy telewizyjne, można zwrócić uwagę na jakiś istotny problem społeczny.

[Jaś Kapela, Krytyka Polityczna]

Poprzedni artykułNastępny artykuł