Big Brother, Fear Factor, I'm A Celebrity Get Me Out Of Here

Co zrobić dla sławy?

Co można zrobić dla sławy? Kto się nie brzydzi robactwa, w nagrodę zostanie gwiazdą lub posłem. Ohyda reality-show nie zna granic.

„Fear Factor” („Czynnik strachu”)

W amerykańskim programie telewizyjnym „Fear Factor” („Czynnik strachu”) uczestnicy muszą przeskakiwać w biegu z jednej ciężarówki na drugą, zwisać na drabince sznurowej z helikoptera, nurkować na dno basenu i wyciągać stamtąd ustami – bez pomocy rąk – cuchnące bydlęce wnętrzności. Albo uwolnić się z więzów, gdy już nadciąga wielki rój rozdrażnionych pszczół. Albo jeździć na rowerze lub gokartem po rusztowaniu, na wysokości 30 metrów nad ziemią: jeśli nie wyhamują na czas, pojazd spada i ląduje zgruchotany na ziemi; uczestnika zatrzymuje w powietrzu lina asekuracyjna. Albo wydostać się ze szklanego sarkofagu, w którym uczestnikowi dotrzymuje towarzystwa 30 tysięcy karaluchów. Pomysłodawcy „Fear Factor” czerpali pełnymi garściami ze świata przyrody. W show często biorą udział stworzenia budzące obrzydzenie lub lęk: karaluchy, jadowite pająki, wszelkie robactwo. Największe obrzydzenie i wstręt budziły jednak zadania, powiedzmy, konsumpcyjne. Zawodnicy musieli np. spożyć talerz pełen baranich (lub krowich), zakrwawionych gałek ocznych. Albo łykać duszkiem kielichy pełne robali. Zawodnik, który okazywał obrzydzenie i nie chciał brać udziału w próbie, odpadał.

„I’m A Celebrity… Get Me Out Of Here!” („Jestem gwiazdą… Zabierzcie mnie stąd!”)

Ostatnio w kilku krajach święci triumfy nowy program z gatunku reality „I’m A Celebrity… Get Me Out Of Here!” („Jestem gwiazdą… Zabierzcie mnie stąd!”). Grupa gwiazdorów zostaje wywieziona do dżungli, gdzie każde z nich poddawane jest próbom na wytrzymałość. Pierwotny pomysł producentów o tyle spalił na panewce, że do udziału w programie nie udało się namówić ani jednej wielkiej gwiazdy. Gwiazdki klasy B, uczestniczące w programie, mają nadzieję, że dzięki niemu uda im się zawalczyć o większą popularność. Publiczność natomiast z zachwytem śledzi zmagania „sław” z karaluchami, pająkami i lękiem wysokości. – Ludzie po prostu chcą, żebym się zblamował” – słusznie zauważył jeden z uczestników niemieckiej edycji nagrania. Lepiej nie można scharakteryzować zasady programu „I’m A Celebrity… Get Me Out Of Here!”. Dżungla stała się więc tutaj rozszerzoną wersją kroniki towarzyskiej w brukowcu. Widz z nadzieją włącza codziennie telewizor, żeby na własne oczy przekonać się, kto się z kim kąpie, kto komu wymyśla, a komu przy próbie zjedzenia żywych robaków zbiera się na wymioty. Reklamodawcy przez jakiś czas czekali przyczajeni – w końcu nie dla każdego apetyczne jest nadawanie reklam czekoladek, płatków śniadaniowych czy jogurtów w przerwie między pająkami a karaluchami. Jednak wraz ze wzrostem zainteresowania telewidzów runęły wszelkie bariery.

„Scare Tactics” („Taktyka strachu”)
Przesiadywanie w kontenerze Big Brothera i rozmowy o niczym już nie wystarczą, żeby na obecnym rynku rozrywkowym stać się choć na chwilę gwiazdą. Przed żądną coraz większych poświęceń publicznością trzeba pokonać swoje najgorsze lęki, złamać tabu. Zjeść talerz obrzydliwości, zdradzić narzeczoną, popływać w basenie z pijawkami. Nie trzeba do tego wielkiego talentu. Potrzebna jest tylko determinacja. Zaciśnięcie zębów. Aby choć na moment znaleźć się na szpaltach brukowców lub w skandalizującym programie telewizyjnym. Aby w natłoku okrucieństw i obrzydliwości, jakie oferuje obecnie telewizja, zaistnieć choć na chwilę. W innym programie tego typu „Scare Tactics” („Taktyka strachu”) niczego nie spodziewających się ludzi stawia się nagle w ekstremalnych sytuacjach. Na przykład: grupa młodych osób jedzie samochodem. Jest on naszpikowany mikrofonami i kamerami, ale wie o tym tylko kierowca. Zabierają autostopowicza, który po drodze zaczyna zachowywać się coraz dziwniej. Gdy na chwilę wysiada i chowa się w zaroślach, ciekawi współpasażerowie sięgają do jego torby… i znajdują tam odciętą ludzką głowę. Młodzi ludzie są przekonani, że mają w samochodzie psychopatycznego mordercę. Przerażeni szukają ratunku – a każde ich słowo i gest rejestrują ukryte kamery. – Reakcje pasażerów są stuprocentowo prawdziwe – cieszy się producent programu Scott Hallock. Zdaniem Borrisa Brandta, szefa firmy Endemol, „Scare Tactics” wyraźnie posuwa się za daleko. Można by brać tę opinię poważnie, gdyby nie to, że to właśnie Endemol wymyślił zarówno „Big Brother” jak i „Fear Factor”.

„Big Brother” przez 365 dni

W Niemczech szykuje się zresztą właśnie nowa edycja „Big Brothera”. Będzie to program dla długodystansowców. Uczestnicy mają razem spędzić w kontenerze aż 365 dni. Tym razem autorzy programu chcą go urozmaicić, wybierając na uczestników również osoby wykształcone i zamożne, a obok nich także bezrobotnych meneli. W sumie z gościny Wielkiego Brata mają skorzystać trzy grupy: uprzywilejowani (uczeni, przedsiębiorcy) zamieszkają w luksusowych warunkach. „Średniacy” będą żyli w warunkach przeciętnych – ale za usługiwanie „prominentom” otrzymają punkty dodatnie. Natomiast najniższa grupa społeczna – bezrobotni – ma nocować w śpiworach na podłodze i sporządzać sobie strawę z otrzymanych surowych produktów. Osoby z tej grupy dostaną mięso tylko wtedy, jeśli własnymi rękami zabiją jakiegoś zwierzaka i przyrządzą go na obiad. Czy będą się buntować? Nie na darmo krytycy zapowiadają już „rok walki klasowej”.

„Bumfights” („Walki meneli”)
Wszelkie zasady poprawności politycznej, a także przepisy prawa łamią autorzy amerykańskiego show „Bumfights” („Walki meneli”). Tego programu nie chciała jak dotąd pokazać żadna duża stacja telewizyjna. Jednak kaseta wideo „Bumfights” sprzedaje się (również przez internet) w rekordowym tempie. Na filmie widać bezdomnych (nieraz kalekich, bezzębnych, pijanych), jak brutalnie walczą ze sobą – pięściami, wyszczerbionymi butelkami, tępą siekierą. „Filmowcy” (kilku młodych ludzi w wieku 19-25 lat) stanęli w USA przed sądem, oskarżeni o podburzanie do niebezpiecznych czynów. Tłumaczyli, że chcieli pokazać autentyczne życie bezdomnych, bo to fascynujący temat. Walki należą do kultury bezdomnych, pomagają im wyładować gniew. No i tyle w nich sytuacyjnego humoru… Sąd uznał hobby młodych filmowców za odrażające i moralnie naganne, ale nie znalazł dość dowodów na to, że menelom płacono z góry, aby masakrowali się nawzajem.

„Apprentice” („Czeladnik”)
Ale nie tylko ubodzy i wykolejeni gotowi są zaprezentować się światu na ekranie TV. W USA ponad 200 tysięcy osób zgłosiło się do udziału w programie „Apprentice” („Czeladnik”). Ten program to „trzymiesięczna rozmowa kwalifikacyjna” – lub, mniej oficjalnie, „13 tygodni piekła”. Do udziału w tym programie z tysięcy uczestników wybrano najbardziej obiecujących kandydatów: absolwentów Harvardu i Yale, bądź też biznesmenów, którzy już dowiedli, że umieją zdobywać pieniądze. Program prowadzi Donald Trump – znany amerykański miliarder i megaloman. Co tydzień wyznacza on zadania, które muszą wykonać dwie konkurencyjne ekipy: kobieca i męska. Na przykład: urządzić stoisko z lemoniadą na Manhattanie – kto sprzeda więcej lemoniady (wygrały kobiety, oferując przechodniom całusa za 5 dolarów i dodając lemoniadę za friko)? Zwycięzcy są nagradzani, natomiast przegrywającą ekipę Trump wzywa do siebie, do swego luksusowego penthouse w Trump Tower. Tam poniektórzy uczestnicy na widok wodotrysków i złoconych sztukaterii, czyli gustownie urządzonego wnętrza w stylu kasyna w Las Vegas, wpadają w należną ekstazę: Teraz widzę, co to znaczy być naprawdę bogatym… Tam zawsze złakniony publicity Trump, urządza – przed kamerami TV – upokarzające śledztwo. Ma ono na celu wykrycie „najsłabszego ogniwa” – czyli kogoś, kto jakoby ponosił winę za porażkę. Tego pechowca Donald Trump pozbywa się, wygłaszając co tydzień tę samą formułkę: You are fired! (Zwalniam cię z pracy). Na zwycięzcę czeka natomiast posada menedżera w jednej z firm Trumpa, z pensją 250 tysięcy dolarów rocznie. Posadę otrzyma ten wybraniec losu tylko na rok – potem ma szukać szczęścia gdzie indziej.

Zasada koktajlu
Dawniej drukowano w gazetach powieści w odcinkach, a czytelnicy z zapartym tchem czekali do następnego wydania na dalszy ciąg wymyślonej opowieści. Obecnie najlepsze historie oferuje rzeczywistość – a przynajmniej to, co pod tym pojęciem rozumie telewizja. Z początku chodziło o podpatrywanie ludzi w „normalnych” sytuacjach – to znaczy na przykład zamkniętych na długie miesiące w kontenerze Big Brothera. Dziś to już nie wystarcza. Teraz kandydat na gwiazdę musi zostać poddany próbie, aby zyskać zainteresowanie szerokiej publiczności. I to próbie wcale nie najłatwiejszej – po modzie na konkursy piosenkarskie, aktorskie i zręcznościowe, przyszła kolej na większe wyzwanie. Trzeba pokonać na oczach milionów widzów swoje naturalne odruchy obrzydzenia i paniki. Od czasu, kiedy prywatni nadawcy rozpoczęli ostrą walkę o reklamodawców, nie ma miejsca na specjalną wrażliwość. Już od kilku lat w talk-show goście – ku uciesze prowadzących program – bez skrępowania, a nieraz nawet z wyraźną lubością opowiadają o masturbacji, otyłości czy problemach w łóżku. Nadawanie tego rodzaju programów na żywo stanowiło dodatkową atrakcję – występujący w niej ludzie balansowali na krawędzi wulgarności i ekshibicjonizmu. Od czasu tych w sumie „niewinnych” rozmów wszystko poszło w karkołomnym tempie do przodu. Dziś nawet programy takie jak „Jackass”, w którym widzowie zlecali prowadzącemu wykonywanie zadań, na jakie sami by się nie zdobyli, zaczynają usuwać się w cień. „Wszystko, co się mieści w głównym nurcie i nie rzuca się w oczy, musi zginąć – nikt nie zwróci na to uwagi” – taka maksyma już przed kilku laty krążyła wśród reklamodawców. Amerykański publicysta Neal Gabler cytuje w swojej książce „Życie jak film” pewnego producenta filmowego. Mówi on: „Dawniej do programu o gwałcie wystarczyło zadać kilka pytań ofierze. Dziś w tego typu nagraniach musi wystąpić zarówno ofiara jak i sprawca. Trzeba kobietę skonfrontować z facetem, który jej to zrobił”. Gebler nazywa to zjawisko „zasadą koktajlu”: aby być usłyszanym, gość musi mówić bardzo głośno, zmuszając tym innych uczestników do jeszcze głośniejszego przedstawiania swoich racji. Aż pod koniec powstaje kakofonia wrzasków, wypełniająca całe studio.

Ciemnota lubi blask
-W świecie mediów rządzi realizm emocjonalny, który wprowadził na scenę publiczną tematy, jakie dawniej należały wyłącznie do sfery prywatnej: jak poradzić sobie z zazdrością, jak z żałobą i cierpieniem. Jak opanować żądzę zemsty? I co zrobić, jeśli ktoś nie odwzajemnia mojej miłości? – tłumaczy psycholog z Zurychu, Mario Gmür. Telewizja jest idealnym miejscem dla prób zaistnienia. Przy utracie znaczenia rodziny, szkoły, uniwersytetu czy kościoła znacznie nasilił się pęd do szybkiego wykreowania siebie, zrobienia kariery, pokazania się światu. Co znaczące – w ramach tego samego procesu znacznie zmniejszyły się wymagania i oczekiwania dotyczące poziomu tego rodzaju występów. Masowa publiczność otrzymała wreszcie swoje własne medium – telewizję. Wynalazek, który miał służyć edukacji niewykształconych mas, szerzeniu wiedzy, stał się czymś wręcz odwrotnym. Jeśli program nie jest wystarczająco ostry i kuriozalny, widownia przełącza odbiorniki na inny kanał. Nie wszystko jednak zdaje egzamin. Nie zyskał na przykład popularności program, w którym rejestrowano na żywo pracę anatomopatologa. Zachęcał on: Na podstawie gatunków insektów, jakie żerują na ciele nieboszczyka, mogę stwierdzić, kiedy ten człowiek umarł i jaka była przyczyna śmierci. Jak na razie było to za dużo dla widzów, ale kto wie, jak będzie za parę lat, a może już za kilka miesięcy? – Reality-tv to powrót na areny gladiatorów starożytnego Rzymu. Przy czym w telewizji aż roi się od aroganckich, zakochanych w sobie dupków – pewnie podobnie, jak niegdyś w Rzymie – mówi brytyjski komediopisarz Ben Elton.

Polityczny „Big Brother”
Skoro udaje się stworzyć program typu „Big Brother” nie tylko z ludźmi z ulicy, ale także z gwiazdami (a przynajmniej gwiazdkami małego kalibru), skoro udaje się to z absolwentami Harvardu i biznesmenami, to czemu by nie umieścić pod okiem kamer polityków? Niezawodna firma Endemol już nosi się z takim zamiarem. Chce zderzyć w takim programie polityków – i zwykłych szaraczków. Borris Brandt z Endemolu wyjawia, że wiele stacji telewizyjnych wyraża zainteresowanie takim programem. Zarazem już słychać obawy, czy taki upolityczniony „Big Brother” nie stanie się aby wodą na młyn dla populizmu (bo ci przeciętni będą mieli szansę powiedzieć politykom, co o nich myślą – i to przy szerokiej widowni). Tymczasem koncepcje idą jeszcze dalej. W brytyjskich mediach toczy się dyskusja nad tym, czy reality-tv – z możliwością bezpośredniego głosowania i eliminowania uczestników – nie mogłaby znaleźć zastosowania przy wyborach. Przeciwnicy takiego systemu uważają, że byłaby to kpina z demokracji. Ale i zwolennicy mają argumenty, i to niebagatelne. Może to obudziłoby na nowo zainteresowanie wyborami – mówią – skoro tak wielu ludziom nie chce się już iść do urny, bo są przekonani, że i tak na nic nie mają wpływu? Może to byłaby szansa na zaistnienie niezależnych kandydatów spoza skostniałego systemu partyjnego? Fakt, przy takiej metodzie użytej w wyborach mogłyby zwyciężać kompletne zera i miernoty, tyle że telegeniczne. Ale czy przy obecnym systemie wyborczym rezultat nie bywa podobny?

[Tygodnikforum.onet.pl, na podstawie Weltwoche, Sueddeutsche Zeitung, The Observer]

Poprzedni artykułNastępny artykuł