Idol, World Idol

Ala Janosz o „World Idol”

Na swojej oficjalnej stronie internetowej Alicja Janosz zrelacjonowała swój udział w „Światowym Idolu”…

Postanowiłam opowiedzieć coś od siebie. Tak, żeby było z pierwszej ręki. Skąd pomysł? O „Światowym Idolu” mówiło się jeszcze przed finałem polskiej edycji, z tym, że tylko za kulisami, bo był to pomysł z kosmosu… Po sukcesie programu w 11 krajach, Simon Fuller (koleś który wymyślił „Idola”, kiedyś stworzył Spice Girls, a obecnie jest managerem kilku światowej sławy artystów) postanowił zgromadzić wszystkich Idoli na jednym, wielkim koncercie… i tak powstał „World Idol”. Regulamin mówi, że zwycięzcy pierwszych edycji „Idola” z wszystkich 11 krajów w których się odbył, muszą wykonać jeden z utworów, który zaśpiewali w finałowych koncertach, ale nie może to być piosenka, którą wykonywali w ostatnim koncercie. Ponadto, to sam Simon decydował, co każdy z nas zaśpiewa. A że ma wielką wiarę, wybrał dla mnie balladę z musicalu „Jesus Chris Superstar” pt. „I don’t know how to love him”.

Kiedy się dowiedziałam o tym, pomyślałam: I don’t know how to kill him! Ale później myślałam nad tym i poczułam, że tak ma być i koniec. Więc zaczęłam się modlić… Do Londynu poleciałam z moją przyjaciółką i managerem. Byliśmy tam przez 6 dni, ale zdążyliśmy przewrócić miasto do góry nogami. Postaram się streścić choć kilka kwestii, które tam miały miejsce. Pozwolicie, że nie będę się zwierzała z tych nieprzespanych nocy, kiedy piliśmy z Elżbietą… (a raczej za jej zdrowie). Zaraz po przylocie do Wielkiej Brytanii, spotkałam się z tamtejszym stylistą. Przyznaję się bez ściemniania, że spodziewałam się jakiegoś młodego, genialnie ubranego kolesia. Hmmm… Antonio, to starszy facet, niczym nie wyróżniający się z tłumu (może z wyjątkiem gestykulacji nietypowej dla mężczyzn, za to charakterystycznej dla… stylistów). Po krótkiej rozmowie, pojechaliśmy czarną taksówką (jakich w centrum Londynu jest pełno!) do Covent Garden – dzielnicy z najlepszymi sklepami. Szybko znaleźliśmy tam ubrania dla mnie. Tony okazał się niesamowitym człowiekiem, otwartym na pomysły i propozycje. Usłyszał coś i od razu wcielał w życie. Bardzo mi więc pomógł zrealizować jakąś tam moją koncepcję. Jazda ulicami Anglii po prostu nas rozwaliła! Wciąż mieliśmy wrażenie, że… coś jest nie tak…? Drugiego dnia pobytu w Londynie, „zwiedzaliśmy” dalszą część sklepów w naszej ulubionej dzielnicy. Po powrocie do hotelu Marriott w którym zamieszkaliśmy razem z wszystkimi Idolami (poza Willem Youngiem, który pochodzi z Londynu, więc byłoby kretynizmem, gdyby się na kilka dni miał przeprowadzać dwie ulice dalej), miałam dwa pierwsze wywiady dla zagranicznych telewizji (RPAańskiej i arabskiej). To były moje pierwsze wywiady po angielsku! Joł! Miałam niezły stres, że narobię sobie obciachu z moim angolem, ale na szczęście dla mnie okazało się, że nie jest tak źle. Kilka dni później polski juror przebił mnie 5-razy… w kaleczeniu tego pięknego języka. Trzeci dzień był pierwszym, który spędziłam w towarzystwie wszystkich finalistów. Rano każdy z nas miał robiony make-up w swoim pokoju, a chwilę później mieliśmy wspólną wycieczkę, w czasie której kamery, nie wchodziły za nami tylko do toalety… czułam się jak w reality show! Grr! Byliśmy na London Eye, obok Big Ben-a, pływaliśmy jachtem po Tamizie (udało mi się na chwilę wykopać kapitana i siedziałam za sterami. Jeździliśmy dwiema czarnymi limuzynami po całym mieście, zwiedziliśmy Westminister i wiele innych, fajnych miejsc. Wieczorem wybraliśmy się do kanadyjskiego pubu, gdzie kanadyjska ekipa zorganizowała imprezkę. Obecność kamer? Oczywiście… Ale tak czy tak, biegałam od stoliczka do stoliczka, żeby wszystkich poznać i oczywiście z każdym „na zdrowie” po polsku! To była dłuuuga noc… Czwarty dzień był dla nas dniem prób przed koncertem. Wcześnie rano pojechaliśmy do studia w którym kręcony jest brytyjski Idol. Tam dopiero śniadanie, poprawienie nam twarzy przez panie od makijażu (tyle ile się udało) i czas dla fotoreporterów. Adrenalina trzymała nas na pełnych obrotach aż do samego wieczora, a dodatkowym doładowaniem dla wszystkich „wczorajszych” była genialna kawa, robiona przez kucharza, którego pokochałam po pierwszym spotkaniu. Wyobraźcie sobie 40-letniego, ciemnoskórego faceta z dredami, który biega w białym fartuszku i spodniach w paski (typu: kolekcja więzienna) i rozsyła do wszystkich niesamowite uśmiechy i coś tak pozytywnego, że nie da się opisać! Zresztą większość osób, które poznałam w Londynie, było zazwyczaj uśmiechniętych i zakręconych. Miałam poczucie, że nie stwarzają sobie sami problemów, że cieszą się tym, co jest tu i teraz… Każdy z nas miał swojego „opiekuna” który chodził za nim i informował, za ile minut, co i gdzie będzie się działo. Reasumując, profesjonalizm godny naśladowania (o ile to realne w naszym kraju?). Ale mimo to, czegoś (a raczej kogoś) mi w Londynie brakowało…. mojej nauczycielki śpiewu: Eli Chlebek. Znalazłam jednak sposób na ten brak. Może nie najtańszy, ale świetny, bo się sprawdził już nieraz. Miałam więc lekcję śpiewu w mojej garderobie… przez telefon! Dzień konkursu! Był to niby najważniejszy dzień, ale nie traktowałam go tak, bo nie miałam palących ambicji żeby wygrać. Starałam się patrzeć realnie na cały ten konkurs. Umówmy się, że mam świadomość, że jedna piosenka na debiutancką płytę Kelly Clarkson, kosztowała pewnie więcej niż cała moja płyta. Niestety, w Polsce są takie, a nie inne realia… Ale nie ma co sobie z tego powodu podcinać żył, ani wyrywać włosów z głowy. Wierzę, że nic nie dzieje się bez powodu, a to, na co musimy długo pracować i ciężko walczyć, będzie się dla nas liczyło 10 razy więcej niż wtedy, gdyby było nam po prostu dane. Taka jest moja filozofia, dlatego nie daję za wygraną i nie idę na łatwiznę, ale szukam, staram się i pracuję nad tym, żeby mój drugi krążek pokazał mnie w 100% taką, jaką jestem. Joł! Chciałam się bawić całą sytuacją w Londynie i doceniłam przede wszystkim możliwość pokazania ludziom zza granicy, mojego nowego singla „I’m still alive”. Dlatego mogę powiedzieć, że osiągnęliśmy sukces! Większy niż się spodziewaliśmy! Świetne opinie usłyszałam od samego Simona Fullera, od szefów kanadyjskiego BMG i innych osób, które tam spotkałam. To dla mnie najważniejsze, bo wróciłam z bardzo pozytywną energią! I choć nie mam pojęcia co za tym dalej pójdzie i czy w ogóle cokolwiek z tego wyniknie, to wierzę w przeznaczenie… Wracając do Warszawy miałam chwilę na rozmowę z całą ekipą „kiboli” z Polsatu i Fremantle Media (producenta Idola) razem z Marcinem Prokopem i Kubą Wojewódzkim. Jednogłośnie wszyscy oznajmili, że są zadowoleni i nie naślą na mnie kolegów z Pruszkowa, żeby się ze mną rozliczyli, bo coś się komuś nie podobało. 29 grudnia znów spotkam się z Idolami i ekipą! Spędzimy razem Sylwestra, bo pierwszego dnia Nowego Roku, będzie ogłoszenie wyników tych „wyścigów”. Ajjj… ale będzie impreza! Już mam ochotę tam być…

Poprzedni artykułNastępny artykuł